30 czerwca 2014

Rozdział 2 - Wizyta -



EDIT: Rozdział poprawiony przez suvkę ;)

Witam Was po dłuuugaaaaaśnej przerwie. Rozdział nie jest zbyt długi, ale jest dość ważny, choć może się zdawać troszkę dziwny. Wprowadziłam nowe wątki. Mam nadzieje, że się w nich odnajdziecie.

Musze Was tylko ostrzec, że rozdział jest nie poprawiony. Chciałam go już dodać bo jestem okropna i kazałam Wam czekać dwa miesiące. Wybaczcie! Błagam o wybaczenie ;)

Pragnę też oficjalnie podziękować wszystkim, którzy skomentowali to opowiadanie do tej pory.
 Naprawdę, nie spodziewałam się tak szybkiego i miłego odzewu :)
Dziękuję.

A teraz niniejszym zapraszam do czytania. 





******************************************


Nie od dziś wiadomo, że mieszkaniec jakiegokolwiek pałacu lub chociaż dworu, powinien znać obowiązujące w nim zasady. Etykieta jest wprost nieodzownym elementem procesu edukacji. Czy dopuszczalne byłoby, gdyby ktoś nagle, w czasie audiencji, zapragnął wysmarkać nos? Albo, czy nie wzbudziłoby powszechnej odrazy, jeśliby ktoś bez wcześniejszej prośby i udzielonej zgody, zabrał głos w sprawie, która go zupełnie nie dotyczy, ba, nawet  nie powinien się nią interesować?

Oczywiście, że nie.

Taka osoba od razu zostałaby usunięta z wyższych sfer. Odcięto by ją od dotychczasowego życia i skazało na tułaczy los w mniej zamożnych rubieżach. Taka jest powszechnie znana kolej rzeczy. Takie jest 'prawo dżungli'. Jednakże, może warto byłby poświecić temu zagadnieniu chwilę. Do czego zmierzam, otóż w wielu królestwach savoir-vivre to bardzo skomplikowana rzecz. Dworzanie uczą się go od kołyski, śpią z nim razem w łóżku i piją popołudniową herbatę.

W końcu ich elokwencja w tej dziedzinie jest na najwyższym poziomie. Znają poprawną odpowiedź na każde pytanie. Mogą bez zająknięcia wyrecytować wszystkie milion dwie zasady, które wyznaczają całe ich życie, ukierunkowują ich myślenie. Z jednej strony, można powiedzieć, to dobrze, są kulturalni, nigdy nikogo nie obrażają. Lecz gdy oglądniemy ich lustrzane odbicia nie zobaczymy niczego. Gdzieniegdzie, poprzez pustkę, prześwitywać będą tylko skrawki ich wytwornego odzienia.

A gdzie oni sami?

W ten sposób myślał Oryan, nazbyt wytworny jegomość zanurzony w nużącym życiu szlachcica. Codziennie wstawał o tej samej godzinie, wykonywał te same czynności. Jego śniadanie składało się praktycznie z tych samych składników. Takie same książki czytane były mu do południa (szlachcic nie może brudzić swych dłoni skurzonym papierem) przez guwernantkę. Następnie wykwintny obiad, wizyta  w sąsiednim dworze i wymiana luźnych poglądów na temat pogody. Kolacja zwykła, czasem z domieszką dobrego wina, toaleta wieczorna. Właściwie to wszystko.

Bo zazwyczaj nie miewał głębszych myśli. Z jego rozkładu dnia szybko wywnioskować można to, że na jego głowie nie spoczywało wiele obowiązków. Właściwie Oryan nie robił nic. I do pewnego czasu było mu z tym dobrze.

Wątpliwości pojawiły się dopiero wtedy, gdy został zmuszony do podjęcia pierwszej w swoim życiu, poważnej decyzji.



***


Długa, kobaltowa suknia spływała po jej gładkim ciele. Ciągnęła się prawie cztery stopy po ziemi. Precyzyjnie wykrojona. Uszyta z najlepszego jedwabiu, ręcznie farbowana. Idealnie pasowała do jej porcelanowej cery. Wyglądała w niej olśniewająco. Szkoda tylko, iż nikt jej nigdy w niej nie zobaczy.

Uchyliła stare, obdrapane drzwi. Nadszedł czas by złożyć mu wizytę.


***

Gull wiedziała, że zostanie wyrzucona. Była tego pewna. Nie istniało żadne, w miarę inteligentne wytłumaczenie jej nieobecności. Nie mogła przecież powiedzieć Vivece, że zaspała. Fakt, byłaby to prawda, nawet więcej, czysta oczywistość, ale Viveka tego nie uznawała.

Ona właściwie nie uznawała snu. Gull zastanawiała się czy w ogóle ta kobieta sypia. Wiele razy widzieli jej komnaty, ale występował w nich brak jakiejkolwiek namiastki łóżka. Jeśli wydaję się to dziwne, że młodzi rekruci mogli wchodzić do prywatnych kwater swego trenera, jeszcze dziwniejsze jest to, w jakim celu to robili. Otóż najzwyczajniej w świecie w nich sprzątali.

                 Tak.
                 Sprzątali.
                 Podobno miało to wzmocnić ich psychikę.

Viveka była zawsze jedna, zawsze punktualna, zawsze tak samo ostra. Jej słowo było zawsze ostateczne, zawsze niepodważalne.

Gull biegła jak najszybciej umiała, lecz nawet kilku miesięczny, codzienny trening, nie był w stanie jej pomóc. Pocieszała się myślą o tym, że i tak długo udało jej się wytrwać w tym miejscu. Niektórzy odpadali po pierwszym tygodniu.

Była silna, ale nie mogła poradzić nic na swoje sny. Po prostu były. Zazwyczaj takie same: wyciskające z niej siódme poty i niedające się porządnie wyspać. Budzące ją po cztery razy w ciągu jednej nocy. Przedstawiające wciąż to samo. Na nic zdały się różnego rodzaju napary podawane jej przed snem przez tutejszą zielarkę.

Nic nie pomagało.

Dlatego też dzisiaj, właśnie w tak ważny dla niej dzień zaspała, bo w końcu po setnym razie udało jej się zasnąć. Ironia losu, czyż nie?

             

***



Oryan od dłuższego czasu wpatrywał się w stojącą przed nim osobę. Jego myśli pędziły jak oszalałe. Nie mógł w to uwierzyć. Nie docierały do niego słowa matki. Po prostu stał na środku salonu i czuł, jak pocą mu się dłonie. Zmarszczył brwi. Nie, to nie działo się naprawdę. To tylko jakiś chory żart. Gdyby to była prawda, matka nie mówiła by mu tego z taką swobodą. Bez emocji. Nie, nie...

- Oryan, co się z tobą dzieje? - Widział jak poruszały się jej usta, ale nie mógł, nie mógł... - Wiem, że jest to dla ciebie trudne, ale nie możesz tego tak przeżywać. Spójrz na siebie. Wyglądasz koszmarnie. Osoba tak wysoko postawiona jak ty nie może sobie pozwolić na takie zachowanie! Oryan! Mówię do ciebie!

Odwrócił od niej wzrok. To nie była jego matka. Z pewnością. Kobieta, która przed nim stała nie mogła nią być. Rozbolała go głowa. Czuł, że zaraz zemdleje.

Powoli opadł na stojący obok fotel i wbił w niego palce. Ogromna żałość wstrząsnęła jego ciałem. Nie wytrzymał. Nigdy, powtarzam, nigdy nie płakał. Była to rzecz niegodna. Lecz teraz, teraz zabrakło mu siły.

- Oryan? - Spojrzał na matkę załzawionymi oczami. Stała sobie tak po prostu!

- Nie. - Chciał wyjść, zniknąć. Chciał aby dała mu w końcu spokój. - Odejdź.

- Otrząśnij się chłopcze!

- Jak możesz tak mówić!

- Uwierz mi, mnie też jest ciężko!

- Nie widać.

- Oryan, uspokój się.

- Wyjdź! - Nie wiedział nawet kiedy się poderwał. Przed jego oczami była tylko mgła. Nie zdawał sobie sprawy z  tego, co robi. Dopiero gdy rozległ się krzyk matki, otrzeźwiał. Stał dosłownie krok od niej, a jego ręka unosiła się ponad jego głową. Nie panował nad sobą. Szumiało mu w głowie. Cofnął się. Oddech miał płytki.

- Zastanów się nad sobą chłopcze, a kiedy ochłoniesz zejdź do bawialni, twoje rzeczy już tam czekają.

I wyszła.



***


- Gulla z Piątej Marchii. Wystąp. - Tak, to był jej koniec. Miała nadzieje, że załatwią to szybko, bez tej całej szopki, ale nie. Viveca musiała postawić na swoim. - Co masz na swoje usprawiedliwienie?

- Błagam o wybaczenie. - Ukłoniła się mówiąc teraz do swoich stóp. 

- Czy zdajesz sobie sprawę z obowiązujących tutaj zasad? 

- Tak, pani. - Starała się aby jej ton nie zdradzał żadnych emocji.

- Nie wydaje mi się. -  Prychnęła z pogardą - Co się ostatnio z tobą dzieje? To jest twoje drugie spóźnienie. Nie mogę tego tolerować - rozejrzała się po całym szeregu rekrutów z udawaną troską na twarzy. 

- Jestem za was odpowiedzialna. Mam was wyszkolić, ale jak, pytam się, jak? - Tak, wzbudzanie poczucia winy i zrzucanie jej na cały oddział zawsze działa - Jestem dla was jak matka, zajmuje się każdą, najmniejszą sprawą. Dbam o wszystko i tak mi się odwdzięczacie?

Nikt na nią nie spojrzał. Viveca nawet się nie poruszyła. Stała sztywno, jak zawsze. Nie musiała podnosić głosu. Tak chłodnego tonu nie używał nikt inny. Pozostali Yngve, kiedy byli sami nazywali ją chodzącą górą lodową.

Choć może to nie najlepszy pomysł, aby w tym momencie przypominać sobie wszystko to, o czym mówili. 

Viveca zwróciła się znów do niej, przy okazji ostentacyjnie wzdychając:

 - Dziś nadszedł dzień twego egzaminu. Z powodów czysto formalnych jestem zmuszona cię do niego dopuścić, ale pamiętaj, - tu ściszyła głos -  nawet samo słowo Imperatora ci nie pomoże. Zrobisz jeden, choćby najmniejszy błąd i wracasz z powrotem do tej dziury, którą nazywasz domem - po czym dodała z tym swoim irytującym uśmieszkiem - Twoja niesubordynacja nie zostanie ukarana...  - Gull podniosła głowę nie ukrywając swojego szoku - ...na razie. 

 No tak. 


***


Po prostu nie żył. I nic nie można było z tym zrobić. 

                 Zginął.
                 Rozpadł się. 
                 Rozpłynął. 

Oryan wytarł twarz dłonią i włożył pięść do ust. Jak to się mogło stać.  Przecież on był taki mocny, tak dobry w walce. Tyle razy słuchał opowieści o jego wspaniałych dokonaniach. 

A bitwa pod Garbatym Dębem? 

Tam był sam. On i pięćdziesięciu wrogich wojowników. Wszyscy inni polegli. To on był tym, który uratował całą Ostatnią Marchię. Był na dworze samego Imperatora! 

              A teraz nie żył. 
              Jego ojciec nie żył. 


Prawo obowiązujące w  zachodniej ćwiartce stanowiło jasno, że w razie śmierci najstarszego członka rodziny, który służył w armii, ten obowiązek przechodzi na jego syna.  I Oryan zdawał sobie z tego sprawę. Uświadomiła mu to boleśnie matka. Matka, która przy pomocy pięciu strażników wepchnęła go siłą do karocy. 

Jechał więc nią teraz i pogrążał się w coraz większej rozpaczy. Nie dość, że jego ojciec nie żył, to jeszcze on, nie potrafiący utrzymać miecza chłopak miał przejąć jego stanowisko. Czuł, że jego życie też zakończy się niebawem. 



****************************************


Dziękuję za uwagę i zapraszam do komentowania ^.^