Witam Was wszystkich!
Przepraszam za takie opóźnienia.
Dziękuję wszystkim, którzy wytrwale czekali, na kolejny rozdział.
Bardzo się cieszę, że Was mam - dodajecie mi siły do dalszego pisania :)
Dziś również dodaję muzykę. Jest to 'The Chairman's Waltz'
z filmu 'Wyznania Gejszy'.
Naprawdę polecam włączyć i zapętlić jeśli jest taka potrzeba^^
Zapraszam Was serdecznie do czytania :)
******************
Uczucie towarzyszące upadkowi nie należy do najprzyjemniejszych. Towarzyszące mu zawroty głowy tym bardziej. Zwłaszcza, gdy uderza się czołem w skałę. Drapanie o szorstką nawierzchnie piłuje pazury, a najeżone kolce stalagmitów wbijają się w skrzydła. Źrenice rozszerzają się w bólu, a z paszczy wydobywa się głuchy charkot. Lecz to wszytko da się wytrzymać. Jednak należy pamiętać, aby nie wpaść do wody. Bo kiedy tylko jakaś część ciała, choćby muśnie jej powierzchnie, rozpoczyna się prawdziwa męka.
Clarubell próbowała się wydostać. Wiele razy.
Rozkładała skrzydła, ale zawsze zahaczały o jedną ze ścian jaskini. Potem wbijała w nią łapy i podnosiła swoje okaleczone cielsko. Jeden, dwa, czasem trzy ruchy obolałych mięśni - następnie upadek. Cisza. Lub łapczywe łapanie dusznego powietrza. Wściekłe ruchy ogona. Bezradne wpatrywanie się w leniwie latające wkoło Othryh.
Raz wpadła do jeziora. Rozpaczliwie rozgarniała łapami wodę, która z każdym ruchem coraz większym oporem przelewała się pomiędzy jej pazurami. Okryte krwią skrzydła nasiąkały wodą, ciągnąc Clarubell na dno. Szamotała się, a z jej gardła wydobywał się niemy krzyk. Czuła, że z każdą chwilą jest coraz niżej. Opadała, wbijając spojrzenie w niknące rozbłyski światła. Jej świat zaczął wirować. W płucach zabrakło powietrza, a wycieńczone łapy dryfowały bezwładnie.
Wtedy właśnie, gdy przed oczami widziała tylko czerń i nic więcej, nagle poczuła przeszywający ból. Była tak zdezorientowana, że w pierwszej sekundzie nie potrafiła stwierdzić co ją boli. Była bólem. I choć uczucie to było przerażające, rozkoszowała się nim, bo pozwalało jej zachować resztki świadomości.W swojej agonii, uświadomiła sobie, że nie jest już pod powierzchnią jeziora. Jej bezwładne skrzydła zwisały w nienaturalny sposób, ociekając grubymi kroplami wody. Jej łeb kołysał się, równomiernie uderzając to w prawą, to w lewą łapę. Próbowała złapać oddech. Jej nozdrza rozchylały się gwałtownie, a gorący dym, jaki się z nich wydobywał opadał na jej oczy. Był to moment, w którym zrozumiała, że wisi głową w dół, a jej tylne łapy ściskane są przez pyski tych ociężałych owadów.
Z uszu Clarubell wypłynęła zebrana tam wcześniej woda. Gdy to się stało usłyszała trzepot skrzydeł Othryh. Ich głodne oczy błądziły z lubością po jej twardo opadającym i wznoszącym się brzuchu.
Starała się zmusić swoje własne skrzydła do ruchu. Skupiała się na tym z całej siły, ale nic się nie wydarzyło. Nie mogła ich już dłużej kontrolować. Wydała z siebie żałosny charkot i spojrzała w górę. Jedyne źródło światła przysłoniły korpusy pięciu innych Othryh, które balansowały niedbale wokół łba Clarubell. Z niezwykle frustrującą powolnością zbliżały się do jej przednich łap. Opadały i unosiły się razem z ruchem puchatych skrzydeł, kołysząc przy tym hipnotyzująco głową. Ich patykowate, włochate odnóża, ślizgały się po jej brzuchu.
Clarubell przyglądała się, jak otwierają swoje ogromne pyski i wysuwają ościste kły. Jak ślamazarnie wykręcają ciała i chwytają między zęby jej łapy wbijając się idealnie pomiędzy okrywając je łuski.
Potem pamięta, że odzyskała przytomność na swojej wysepce. W środku tej odrażającej, wilgotnej duchoty. Cała lepiąca się od swojej własnej krwi wymieszanej z jadem Othryh.
Poddała się. Nigdy nie była wytrwałym smokiem. Całe życie spędziła w dostatku. Nie walczyła o przetrwanie. Była najważniejsza, najsilniejsza. Pycha Clarubell nie miała granic.
Do teraz.
Z opuszczonym łbem i podziurawionymi skrzydłami była nikim. Prychnęła, a z jej nozdrzy wydobył się cienki strużek dymu. Nie miała innego wyboru. Przeniosła spojrzenie na lewitujące na środku jaskini Othryh, nie wiedziała, czy to zadziała, ale musiała spróbować. Z wielkim trudem nabrała powietrza i wycharczała:
- Przekażcie jej, że chcę porozmawiać.
Othryh zamrugały papierowymi powiekami, a obok wysepki zafalowała woda.
- Ciesze się, że w końcu nabrałaś rozumu.
Gull i Ylva uciekały. Biegły ciemnym korytarzem, raz za razem oglądając się za siebie. Ich oddech był urywany, a zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. Wiedziały, że wyjście jest niedaleko. Musiały tylko do niego dotrzeć. Tylko tyle, a potem usiąść na grzbietach swoich hethe i odlecieć. Prosty plan. Wykonalny.
Dlaczego uciekały?
Miały wszystko zaplanowane. Wymknąć się niepostrzeżenie z komnat. Przejść przez ukryte drzwi w jednej ze ścian. Prześlizgnąć się obok sypialni Prathe. Wejść do lochów i skręcić w trzeci korytarz po lewej. Potem biec nim aż do końca. Aż znajdą się obok hethe.
Biegły dalej, a ich wypchane po brzegi torby, obijały się ciężko o ich uda. Nie wspomniałam jeszcze, że korytarz ten był praktycznie nieoświetlony, co stanowiło niemały problem. Zdarzało się im wpaść na ścianę, gdy droga niespodziewanie skręcała lub nieprawidłowo postawić stopę na kamiennej powierzchni. Uciekały tak, jakby były ścigane.
Co nie miało miejsca.
Każda inna osoba przebywająca w posiadłości Avy i Pernilla, pogrążona była w głębokim śnie. Gull i Ylva mogły uciekać spokojnym krokiem. Lub nie uciekać wale.
Jednak to robiły.
Był to bardziej pomysł Ylvy. Nie chciała przebywać dłużej w tym dziwnym dla niej miejscu. Za każdym razem gdy przechodziła sama pomiędzy komnatami, czuła na sobie czyjeś spojrzenie. Rozglądała się wtedy uważnie, zachowując kamienną twarz. Lecz nigdy nikogo nie zauważyła. Niepokoiło ją to.
Nie przepadała również za Avą. Nie ufała jej. Nie umiała tego wytłumaczyć. Gdy patrzyła się w oczy tej kobiety, widziała dzikość. Nie mogła rozumieć Gull, która stawała w obronie Avy. Mówiła, że zawdzięcza jej życie. Lecz im dłużej Ylva o tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że to hethe uratował jej siostrę. Nie Ava. Hethe. To on wyciągnął ją z tego mamiącego umysł lasu. Gdyby Gull przebywała tam dłużej - oszalałaby. Hethe ją uratował. Przeniósł w bezpieczne miejsce. Naznaczył ją. Pozwolił jej siebie dosiąść.
Ava trzymała Gull tutaj jako służbę. Co nie było prawdą, ale Ylva lubiła tak myśleć. Pozwalało jej to na pogłębianie niechęci względem Avy.
Jednak pomijając to wszystko, i tak musiałyby uciekać. Prędzej, czy później ktoś na Harvarze zorientuje się (o ile już się to nie stało), że to zostało skradzione. A skoro Ylva zniknęła w tym samym czasie, podejrzenia padną na nią. Wtedy pozostaje kwestią czasu odnalezienie ich w miejscu tak widocznym, jak posiadłość Avy i Pernilla. Dlatego muszą znaleźć lepsze schronienie.
Nagle przed ich oczami ukazało się wyjście, co rozproszyło myśli Ylvy. Srebrzyste światło księżyca, odbijało się na grubych liściach krzewów, rosnących przy końcu tunelu. Gull i Ylva pozwoliły, aby światło to opadło również na ich twarze. Przeszedł je dreszcz. Powietrze było zimne, a ich oddechy zamieniły się w pare. Chwyciły się za ręce i powoli stawiając stopy w grząskim podłożu, zaczęły przesuwać się do przodu. Ich oczy przeskakiwały pomiędzy mrocznymi konarami drzew, aż napotkały dwa poruszające się kształty. Popatrzyły na siebie i kiwając porozumiewawczo głowami, ruszyły w tamtym kierunku.
Przed nimi stały hethe.
Ylva wypuściła głośno powietrze i uśmiechnęła się do Gull, która zdążyła się już wspiąć na grzbiet Svena. Zaraz potem sama siedziała z nogami schowanymi pod skrzydłami swojego ptaka. Nachyliła się znacznie i położyła dłoń na jego karmazynowym dziobie. W momencie, gdy miała poprosić hethe, aby wzbił się w powietrze, usłyszała, jak Gull, przestraszona, sapnęła. Spojrzała na swoją siostrę, która wskazywała wyciągniętą dłonią na coś przed nimi.
Przez głowę Ylvy przepłynęło stado myśli, ale jedna z nich przerażała ją najbardziej. Znaleźli nas.
Powoli, wstrzymując oddech, odwróciła głowę. Nie więcej niż jedną miarę przed nimi stała postać. Ubrana była w czarny płaszcz, a twarz przykrytą miała obszernym kapturem. W okrytych rękawiczkami dłoniach trzymała skrawek papieru. Po chwili ruszyła w ich stronę, wyciągając przy tym rękę z zapisanym papierem.
Ylva chwyciła go roztrzęsionymi z zimna dłońmi i przeczytała:
Same nie dacie rady się stąd wydostać.
Jesteście obserwowane.
Musicie mi zaufać.
~ Quenby
**************************************************
I jak się podobało?
Co myślicie o tym nagłym pojawieniu się Quenby?
Jakie są wasze odczucia co do całej tej sytuacji?
Czy myślicie, że Ylva dobrze robi nie ufając Avie?
Czy może to Quenby należałoby się wystrzegać? :)
Czekam na Wasze opinie ^^
Pozdrawiam Was serdecznie :)