25 grudnia 2014

Rozdział 9 - Etykieta -





Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!


Pragnę Wam złożyć moje najserdeczniejsze życzenia. 
Mam nadzieję, że podczas tych pięknych dni odpoczniecie i nabierzecie sił do dalszej, ciężkiej walki zwanej życiem :)

W Boże Narodzenie zawsze mam bardzo dobry humor i mnóstwo weny, 
więc nie będziecie się nudzić! :>

Przepraszam Was za długą nieobecność. 
Chcę też, abyście wiedzieli, że zaglądam na wszystkie Wasze blogi i czytam kiedy tylko mogę. Postaram się nadrobić komentowanie^^

Dzisiejszy rozdział zaczyna się dość nostalgicznie, ale później akcja nabiera tempa :)

I wiecie co tu dzisiaj macie? Prawie sześć stron a4! 

A tak w ogóle to jak weszłam po tej mojej miesięcznej nieobecności to zobaczyłam, że mam tutaj ponad 4,500 wejść! To jest niewiarygodne! 

Dziękuję Wam bardzo. Aż mi się łezka w oku kręci. 

Już się ogarniam i zapraszam do czytania :)


(rozdział nie poprawiony)



************************************************



Nad Asgardem wisiały chmury. Czarne, obdarte z wody chmury. Po prostu zwisały, ciskając beznamiętnie goryczą. Słońce zaszło przed paroma godzinami. Było cicho. W powietrzu unosił się tępy zapach wosku i dymu.
Thor obserwował, jak łódka z nieruchomym ciałem Lokiego, płonie. Jak kłęby dymu unoszą się wysoko ponad miasto i wsiąkają w chmury.

Cisza.

Stał tak, a obok niego nie było nikogo. Przynajmniej takie miał wrażenie. Czuł się samotny. Jeszcze poprzedniego dnia miał nadzieje. Liczył, że Loki jednak żyje, że wstanie i powie, że to wszystko to tylko kolejna sztuczka.

 Cisza.

Odyn ścisnął jego ramię. Spojrzeli na siebie. W oczach ojca nie widział żadnych uczuć. Czyżby nauczył się tak dobrze grać? Wiedział, że jego też musi to boleć. Jednak Odyn nic nie powiedział. Trzymał Thora za ramię, to wszystko.

Cisza.

Po wczorajszej uczcie uzgodnili, że Thor zaraz po pogrzebie wyruszy do Wanaheimu. Thor chciał by ktoś mu towarzyszył, ale Odyn nie wyraził na to zgody. Nietypowe zachowanie. W ogóle Odyn zachowywał się dziwnie. Był wyobcowany, skryty. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Był kamiennym posągiem. Tylko w momentach, kiedy wydawało mu się, że nikt go nie widzi, mówił coś do siebie, uśmiechając się przy tym. Był to uśmiech z domieszką szaleństwa i nie podobał się Thorowi. Czy władca Asgardu oszalał?

Cisza.

Smagane krwistym płomieniem, ciało Lokiego, dryfowało po gładkiej tafli wody. Nie wszyscy godzili się na tak szlachetny pogrzeb. Znaleźli się tacy, a było ich sporo, którzy uważali, że Loki nie zasługiwał aby chować go z honorami. Odyn jednak postawił na swoim. Ufając słowom Thora, postanowił, choć w taki sposób, okazać swą miłość do Lokiego.

Cisza.

Thor myślał, że wylał już wszystkie łzy za bratem. Zdziwił się więc, gdy poczuł, jak jednak z nich beztrosko spływa mu po policzku. Znów poczuł złość. Na siebie - za to, że nie mógł uratować Lokiego. I na niego - za to, że pozwolił się zabić.

Cisza.

Był już przygotowany. Nie potrzebował wiele na drogę. Wiedział, że w Wanaheimie przyjmą go z honorami. Czuł, że na nie nie zasługuje. Podniósł wzrok. Przegapił moment, w którym łódka z Lokim spadła z wodospadu. Nie słyszał tego. Było tak cicho. W powietrzu unosił się zapach wody
i czekolady. Tak jakby ze zniknięciem Lokiego wszytko wróciło do  normy. Ta myśl go bolała.

Cisza.

Poczuł, jak uścisk na jego ramieniu znika. Oparł dłonie na kamiennej balustradzie i zamknął oczy. Przez pewien czas słyszał tylko swój nierówny oddech. Czuł, jak mocno bije jego serce. Spokój, powtarzał sobie, tylko spokój. Weź się w garść.

Słychać było mglisty śpiew ptaków.


Thor otworzył oczy i potrząsnął głową. Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę Bifrostu. Nie bardzo zastanawiał się dokąd zmierza. Pozwolił swoim nogom się prowadzić. Przypomniał sobie nagle, że nigdy nie zapytał Lokiego, czy udało mu się dostać do tego świata z mapy Odyna. Do tej Rilli. Może powinien sam ją odszukać .Głupia myśl, ale w tej chwili zdała mu się wybitnie istotna. Wspaniale byłoby odkryć coś nowego, ale z drugiej strony z kim się tym podzieli. Przecież już nie z Lokim. Zresztą musi wrócić na Ziemię, do Jane.

Koniec fantazjowania.

Zobaczył jak Heimdal unosi swą prawą dłoń do serca. Uśmiechnął się do niego. Na ten moment to mu musi wystarczyć. Usłyszał, jak ciężki  miecz uderza o podłoże i poczuł, jak wielka siła ciągnie go przed siebie. Wyobraził sobie krainę, do której zaraz miał dotrzeć i starał się nie zapomnieć, jak nazywał się ten rolnik.

Szarpnięcie. Naprężył nogi, gotowy do lądowania. I wylądował, w rzeczy samej.


Ale do Wanaheimu nie dotarł nigdy.


***



Królowa Syren Liv była ukontentowana. Już od dawna nie doświadczyła żadnej rozrywki. A teraz, po wielu okresach czekania, będzie mogła się trochę pobawić. Od wizyty kobiety minęło dwa stany i właśnie otrzymała dalsze instrukcje. Podniosła oczy znad listu i zwróciła się do jednej z Sióstr:

- Hillevi, podejdź tu.

- Tak, moja pani?

- Chciałabym, abyś niezwłocznie udała się  do naszych Sióstr, które zamieszkują Morze Vanga. Przekażesz im wiadomość.

Królowa Syren Liv wlepiła swe spojrzenie w oczy Hillevi i zbliżyła do niej twarz.

- Musisz być dyskretna. Nikt nie może cię zobaczyć. Pamiętaj! Nakładam na ciebie wielką odpowiedzialność. Jeśli zawiedziesz, spotka cię krehtza! - Hillevi zaniemówiła. Jej usta zacisnęły się w wąską linię. - Skoro zrozumiałaś, nadszedł czas ruszać. Podążaj za mną.

Królowa Syren Liv podniosła się i zeszła ze swego tronu z jabłek. Kroczyła z dumnie podniesioną brodą, a jej śnieżne włosy obsypały kaskadami jej ciało. Nie oglądała się za siebie. Stanęła na skraju wyspy i wyciągnęła przed siebie prawą rękę.

- Spójrz, Hillevi. - Wskazała dłonią na zachód. - Popłyniesz Szlakiem.

- Ale, pani... ta droga jest bardzo długa. Czy nie lepiej byłoby, gdybym mknęła z wodami rzeki Embre?

- Nie! To zbyt niebezpieczne. Ktoś mógłby cię zobaczyć. Zwłaszcza, że ostatnimi czasy na granicach wschodniej ćwiartki roi się od dzieci. Sama je niedawno widziałaś. To zbyt duże ryzyko... - Królowa Syren Liv opuściła dłoń i oblizała wargi. Jakiś mężczyzna płynął w kierunku wyspy. - Dlatego popłyniesz Rzeką, a potem na wschód do Morza Vanga i przekażesz wiadomość

- Tak, moja pani... - Hillevi zanurzyła stopy w zimnej wodzie jeziora Etiti. Uniosła ręce ponad głowę, skrzyżowała dłonie i przeciągnęła się. Z jej wygiętych do przodu pleców zaczęły wyłaniać się rubinowe łuski. Zaraz po nich z alabastrowego ciała Hillevi trysnęła krew i ostre płetwy przebiły jej skórę. Zanurzyła się cała, a kiedy ponownie pojawiła się na powierzchni wody z jej ramion nie zwisały już kaskady złotych włosów. Cała jej głowa pokryta była bursztynowymi łuskami, które w pięknych pasach splątywały się ze sobą na jej plecach. Uniosła oblepione wodą powieki i spojrzała na Królową Syren Liv.

- Jak brzmi wiadomość, moja pani?

Królowa Syren Liv, nie spuszczając wzroku z płynącego mężczyzny,uśmiechnęła się odsłaniając swoje ostre zęby.

- Powiedz Siostrom, że mamy zaproszenie na kolację do Dorii.


***


Runna obudziła się w nieznanym sobie pokoju. Pierwsza rzecz, która ją zdziwiła to duża ilość światła. Prze pewien czas nie mogła do końca otworzyć oczu. Kiedy już się przyzwyczaiła, zobaczyła, że leży w wielkim łożu. Przykryta była miękką, puchową kołdrą. Nad jej głową rozciągał się burgundowy baldachim. Naprzeciwko łoża ustawione było równie wielkie okno. Nie było ono otoczone zasłonami, więc światło słoneczne bezwstydnie przez nie przesiąkało. Runna rozejrzała się po całym pokoju. Ściany pomalowane były na biało, tak samo jak reszta mebli. Jedynym mocnym akcentem był kolor łoża i baldachimu. Runna podniosła kołdrę. Ktoś przebrał ją w koszulę nocną. Chciała wstać, ale gdy tylko spróbowała podnieść głowę dostała mocnych zawrotów. Opadła z powrotem na poduszki. 

Nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć. Przecież dopiero co znajdowała się w swojej celi. Była brudna i słaba. A teraz nie czuła nawet głodu.

- Czy ja umarłam? - Wyszeptała.

- Nie, zdecydowanie nie. - Odpowiedział głos. Runna podskoczyła leżąc. 

- Kto tu jest? - Zapytała z wyraźną paniką w głosie i zacisnęła piąstki na skrawku kołdry.

- Nikt kogo miałabyś się bać, moja droga. Dasz radę się podnieść? - Głos zaśmiał się i coś ruszyło się po prawej stronie łoża.

- N-nie. Kręci mi się w głowie. Gdzie jesteś?

- Poczekaj, moja droga. Skoro nie możesz usiąść trzeba coś na to poradzić, nie sądzisz?

Rozległo się głośne pstryknięcie i Runna siedziała oparta o wezgłowie łoża. Co więcej, nie miała zawrotów.

- Lepiej?

- T-tak. D-dziękuję. Gdzie jesteś? 

- Jestem tutaj. - Powiedział wyraźnie rozbawiony głos.

- Gdzie? - Runna obrzuciła spojrzeniem cały pokój. - Nie widzę cię.

- Bo nie chce żebyś mnie widziała. Ot co. 

- Dlaczego? - W tonie głosu Runny znów wyczuwalny był strach.

- Bo jestem brzydki, moja droga. Chyba, że cię to nie odstrasza.

- Nie wiem. Jak bardzo jesteś brzydki? Kim jesteś? Jesteś duchem?

- Nie, nie jestem duchem. Boisz się mnie? - Głos przeciągnął zawadiacko słowo 'boisz'. 

- T-tak. Chciałabym widzieć do kogo mówię.

- Mówisz do mnie. Czy to ci nie wystarcza, moja droga?

- Nie wiem kim jesteś. - Runna przekręciła się nieznacznie i przyciągnęła do siebie kolana. Nie podobała jej się ta sytuacja. W głowie dziewczynki w trakcie tej krótkiej rozmowy, zdążyły wytworzyć się różne wyobrażenia tego, jak może wyglądać właściciel głosu. Żadne z nich nie napawało jej optymizmem. - Powiedz mi chociaż jak masz na imię.

- Nie wiem czy powinienem, moja droga. Bądź co bądź, to bardzo osobista sprawa, nie uważasz?

- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. - Wyszeptała. - Po prostu się boję. Jak chcesz, to ja mogę powiedzieć ci swoje imię.

- A po co mi to, moja droga? Doskonale wiem jak się nazywasz. Inaczej bym z tobą nie rozmawiał. Nie mam w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi. To wbrew etykiecie. - Runna otworzyła szeroko ze zdziwienia usta.

- W takim razie rozumiesz dlaczego chce cię poznać. Ja nie znam twojego imienia, a jednak z tobą rozmawiam.

- Wstydź się, to bardzo nie kulturalne z twojej strony. Nie wiem, czy mogę pokazać się komuś, kto nie trzyma się zasad. Co powiedź inni? Okryłbym się hańbą.

- Och, w takim razie dlaczego w ogóle tu jesteś i ze mną rozmawiasz?! - Rozpłakała się. Była kompletnie zdezorientowana. Wytarła nos rękawem koszuli nocnej. - Jacy 'inni'?

- To moja prywatna sprawa. Nie będę rozmawiał z kimś, kto mnie obraża, moja droga. Ot co. Żegnam, Runno.

Runna chciała zatrzymać głos, ale nim zdążyła ponownie otworzyć usta, do jej nosa napłynął ciężki zapach piżma. Do pokoju weszła jakaś kobieta. Miała czarne włosy i długie nogi. Uśmiechała się.

- Prathe! Jak możesz. Przecież to tylko dziecko. Ona nie zna etykiety Norre.

- Ale powinna! 

- Dosyć! Co w ciebie dzisiaj wstąpiło? Nie wygłupiaj się. Dziewczyna jest kompletnie wystraszona. Winszuje. Miałeś się nią zaopiekować. - Kobieta usiadła na skraju łoża i zwróciła się do Runny. - Nie przejmuj się nim. Jest mały, ale jego ego sięga wysoko.

- Nie jestem mały! - Na te słowa kobieta sięgnęła gdzieś przed siebie i coś chwyciła. 

- Pokaż się jej.

- Ale, kiedy ja..

- Pokaż się jej!

Oczom Runny ukazał się dziwny obrazek. Spomiędzy zaciśniętych palców kobiety, wypływać zaczęła szafirowa tkanina. Za nią pojawił się srebrny pas, opinający nabrzmiały brzuch. Z brzucha wyrosły koślawe nogi, przyodziane w czarne, błyszczące buty do kolan. Pulchne ręce wyskoczyły po bokach brzucha, kończąc się wielkimi dłońmi, z krótkimi palcami. Ostatnią rzeczą, jaka dorosła do tej postaci to mała głowa z wielkim, szpiczastym nosem i długimi, zakręconymi wąsami. 

Na Runnę patrzyły teraz malutkie, lodowe oczy. 

- Widzisz, dziecko? Nie ma się czego bać. To jest Prathe. Prathe jest norrejczykiem. Jak mniemam, nie miałaś jeszcze nigdy okazji ich poznać. To, jak widzisz, bardzo dumne stworzenia. Ale nie przejmuj się tym, co on mówi. - Kobieta puściła Prathe i wstała. - Prawdę mówiąc, norrejczycy cierpią na jedną, bardzo ciężką przypadłość. 

- J-jaką?

- Mają okropną sklerozę. - Kobieta zaśmiała się widząc naburmuszoną minę Prathe. - No już, nie bocz się tak na mnie, przecież mówię prawdę. 

- Prawda, czy nie prawda, ale boli. - I odszedł, dumnie wypinając pierś.

 Kobieta odwróciła się do Runny. 

-  Zostań jeszcze dzisiaj w łóżku. Musisz nabrać siły. Prathe przyjdzie później z obiadem  dla ciebie. Złości się na mnie, bo ostatnio za dużo się tutaj dzieje. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała zatrudnić jeszcze kogoś do pomocy. Prathe nie lubi się przemęczać. A teraz połóż się i spróbuj zasnąć. 

- Przepraszam, a jak ma pani na imię?

- Ach, no tak, nie przedstawiłam się. Jestem Ava, dziecko.





*****************************




Dum, dum, dum!
Nieskromnie powiem, że mi się podoba ten rozdział^^
Lubię takie przeskoki klimatyczne :)
Mam nadzieje, że Wam się podobało bo przeżywałam katusze. Tak bym już chciała Wam wszystko zdradzić. Tak mnie korci! Ehh.... :>

Czekam z niecierpliwością na Wasze komentarze i lecę nadrabiać zaległości :*







9 listopada 2014

Rozdział 8 - Prawo -




Niespodzianka!

Nawet ja się nie spodziewałam, że tak szybko uda mi się napisać nowy rozdział. 
Sama jestem w szoku ;)

Dzisiaj trochę spokojniej, niektóre sprawy się w części rozjaśniają.
 Ale nie byłabym sobą nie dodając kolejnej nowej postaci ^^

Rozdział poprawiony przez suvkę :)

Na następny rozdział będziecie musieli poczekać trochę więcej czasu, 
ale dziewiątka będzie ostatnim, rozdziałem 'statycznym'. 

Żebyście nie nabrali wątpliwego poczucia, że do tej pory coś się działo. 
Tak na prawdę to nawet się nie zaczęło! Ha! 

Będzie genialnie. Aż mam dreszcze, jak o tym pomyśle ;)

Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze - jesteście wspaniałymi czytelnikami! 

A teraz zapraszam Was do czytania ;>





**********************************



W zamkniętym pokoju siedziała dziewczynka. Nie różniła się wiele od innych niewolników. Drobna, blada, z obdartymi od pracy dłońmi. Siedziała w ciszy. Jedynym źródłem światła było maleńkie okienko wychodzące na zachód. Jej pokój był zimny. Wyłożony od podłogi aż po sufit ciężkim kamieniem, który obdzierał jej bose stopy. Po prawej stronie stał tapczan. Swoim stanem nadawał się bardziej dla psa niż dla dziecka, lecz nikt się tym nie przejmował. Była to norma. Nie zapomnijmy wspomnieć, że dziewczynka ta miała dziesięć lat i była niewolnikiem służącym władcy Athalli.

Jako służka musiała szorować posadzki, prać ubrania władcy i jego rodziny. Często również zajmowała się przynoszeniem mu posiłków. Można rzec – robiła dla niego wszystko. Lecz jako niewolnik nie była wynagradzana. To rozumie się samo przez się.

Mieszkała już tutaj od połowy okresu. Bardzo długi czas jak na tak małą osóbkę. Była na skraju wycieńczenia. Codzienna rutyna, codzienne kary. Znęcanie się nad nią za byle co. Niedożywienie, odwodnienie.

Umierała. Tak się jej wydawało.

Siedziała na tym swoim brudnym tapczanie i nie miała siły się położyć. Nie miała siły zamknąć oczu. Bała się, że jeśli to zrobi, już nigdy ich nie otworzy.

Zapłakała.

Nie był to jednak płacz dziecka. Był to płacz dorosłej kobiety, która przeżyła całe życie. Płacz wielkiego bólu i doświadczenia. Trzęsły jej się dłonie. Resztki włosów opadły na twarz. Lecz z jej oczu nie lały się łzy. Już nie potrafiła ich z siebie wydobyć. Zniknęły tak jak ona sama. Rozpłynęły się w tym gęstym od odoru Thalijczyków powietrzu.

Wyobrażała sobie, że jej dawno wylane łzy płyną gdzieś ponad chmurami. Szukają drogi do domu. Lecą niesione delikatnym powiewem wiatru. Szklą się w czystych promieniach słońca. Są wolne...

Dziewczynka została uprowadzona podczas jednej z napaści Thalijczyków na Dziewiątą Marchię. Był to atak dość niespodziewany. Zginęło pół wioski granicznej. Druga jej połowa została wzięta do niewoli. Resztę Dziewiątej Marchii strawił ogień.

Ze wszystkich znajomych dziewczynce twarzy, żyły już tylko dwie osoby. Jej wuj i jakaś trzydziestoletnia kobieta. Nie znała jej wcześniej, kiedy jeszcze mieszkali w wiosce. Były sobie obojętne. Jednak teraz traktowały siebie jak rodzinę. Ta trójka. Dziewczynka, wuj i kobieta. Oni również mieli za niedługo dołączyć do swych zmarłych krewnych.

Przynajmniej część z nich miała rację.

Dziewczynka z trudem podniosła głowę i wpatrzyła się w okno. Było jej ostoją. Światło, które z niego padało, dawało jej poczucie jakiejś magicznej siły, czegoś, co wciąż daje jej nadzieje. Powoli opadła na plecy. Odetchnęła i rzuciła ostatnie spojrzenie na pogrążający się w mroku nocy pokój. Czuła, że jest to ostatni raz, kiedy go widzi.

I miała rację.

Kiedy tylko zamknęła znużone oczy, dwór władcy napadli zamaskowani jeźdźcy. Wyrżnęli wszystkich. Dosłownie. Na koniec zostawili sobie lochy niewolników. Kiedy otworzyli drzwi do pokoju dziewczynki, zamarli.

Była ona jedyną istotą, która nie została przez nich tej nocy zamordowana. Spała. A jej imię brzmiało Runna.

***



Znów nie mógł spać. Męczył się tak już piątą noc z rzędu. Dokładnie od tego czasu był ponownie świadomy. Pierwszej nocy po przebudzeniu ogromnie lękał się zasnąć. Obawiał się, że to wszystko okaże się tylko snem. Przerywnikiem w jego męce. Jednak tak się nie stało. Zasnął, trzymając za rękę tę dziwną kobietę, jaką była Gull. Przez cały pierwszy dzień nie widział jej twarzy. Nie mógł więc określić jej urody. Czuł się z tym dziwnie. Nie był przyzwyczajony do rozmowy z chustą, która okalała jej twarz. Ale nie narzekał. Wreszcie był spokojny. No może tylko częściowo, ale zawsze.

Od pięciu dni poznawał miejsce, do którego został sprowadzony. Ciągle nikt mu nie wyjawił, jak tu się znalazł. Nie wiedział też, gdzie był przedtem. Choć starał się to przerażające miejsce wydrzeć z pamięci, wciąż zadawał sobie to pytanie. Nurtowało go niezmiernie. Drążyło głębokie tunele w jego poharatanym już umyśle.

Dowiedział się jedynie, kto go uratował. Nie jak, ale kto. Poznał ją w trakcie swego trzeciego dnia. Jadł właśnie śniadanie w towarzystwie Gull, która tego dnia była nadzwyczaj milcząca. Przełykał właśnie spory kawał chleba, gdy do jadalni wszedł anioł. Nie w sensie dosłownym. Oryan nigdy wcześniej nie widział tak pięknej kobiety. Miała śniadą cerę i czarne, gęste jak smoła włosy, sięgające jej do kolan. Pamiętał dokładnie, w co była ubrana. Dość nietypowo jak na taką piękność. Brunatne futro opadało na jej zgrabne ciało, zasłaniając granatową tunikę. Opinające, również granatowe spodnie, włożone miała w wysokie, ciemne kozaki. W ręce trzymała łuk i parę postrzępionych strzał. Wyglądała groźnie. Przynajmniej dopóki nie spojrzało się na jej twarz. Błękitne oczy były niczym kołysanka.

Oryan pomyślał, że chciałby, by te oczy były tylko jego kołysanką.

W czasie, gdy on rozpływał się nad urodą kobiety, Gull podeszła do niej i zaczęły szeptać. Nie potrafił rozróżnić słów. Widział tylko, jak Gull uśmiecha się i wychodzi z jadalni. Wtedy rozmawiał z kobietą po raz pierwszy.

– Cieszę się, że już się obudziłeś. Naprawdę zaczynałam się martwić – powiedziała i obdarzyła Oryana szczerym uśmiechem. W tym momencie po raz pierwszy naprawdę zatęsknił za swoimi długimi włosami. Poczuł się wręcz niegodny przebywania w obecności kogoś tak pięknego.

– Zapewne jesteś ciekaw, kim jestem. Nazywam się Ava Arridranna i jestem właścicielką tej posiadłości. – Oryan pomyślał, że Ava to najwspanialsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. – Znalazłam cię nieprzytomnego ponad dwa stany temu. Leżałeś pomiędzy drzewami, w alei prowadzącej do tego domu. Prawdę mówiąc, wyglądałeś koszmarnie. Miałeś wiele ran na ciele, ale najgorzej wyglądała twoja głowa. Cała spopielona. Tak jakby wszystkie twoje włosy się spaliły, pozostawiając po sobie tylko pył...

Ava podeszła do stołu i rzuciła na niego łuk i strzały. Rozpięła futro i spojrzała ponownie na Oryana.

– Jak się teraz czujesz?

– Już lepiej – powiedział i wstał. Chciał jej pokazać, jak bardzo jest jej wdzięczny. - Dziękuję ci pani za ocalenie mojej marnej osoby. – I skłonił się praktycznie do samej ziemi.

– Och, przestań! Nie bawmy się w takie uprzejmości. Jesteś gościem w moim domu i pragnę, byś czuł się swobodnie. Gull na pewno oprowadziła cię po wszystkich pomieszczeniach, prawda?

– Tak...

– Wspaniale! W takim razie nie przeszkadzaj sobie... Jedz dalej. Ja muszę teraz wyjść. Gull będzie ci towarzyszyć przez resztę dnia. – Wzięła głębszy wdech. – Oczywiście jeśli upora się z pewnym małym zadaniem.

Odwróciła się w stronę drzwi.

– Aha, zapomniałabym. Teraz jesteś na terenie państwa Dorii.

I wyszła.

Od tamtego czasu już jej nie widział. Jednak był pewny, że niedługo znów ją zobaczy. Tak przynajmniej powiedziała mu Gull. Chciał zapytać się o przebieg bitwy pod Zapadniętą Doliną. Może będzie coś wiedzieć.

Ziewnął i przewrócił się na drugi bok. Musi w końcu zasnąć.

***


Gull czytała tę samą książkę już trzeci raz. Bardzo się denerwowała. Chciała powiadomić Ylvę, że nic jej nie jest. Jednak nie miała takiej możliwości. Nie mogła wyjść poza granicę posiadłości Avy, tym samym skazując swą siostrę na życie w niepewności. Źle się z tym czuła. Wiele razy pytała o pozwolenie, odpowiedź była jedna – nie. Stanowcze 'nie'.

Więcej nie naciskała.

Rozprostowała kolana. Mieszkała w Dorii już od czterech stanów. Nie pamiętała samego momentu przebudzenia, ale wiedziała, że nie znajduje się w swoim pokoju Yngve. Było tu o wiele spokojniej. Ciszej.

Jej hethe również tu był. Ciągle nie mogła sobie uświadomić wydarzeń z dnia zadania. Były jak za mgłą. Jedyne, czego nie dało się zapomnieć, to ból na czole. Kiedy tylko Ava ją znalazła, zakryła usta dłonią. Już dawno nie widziała naznaczonego człowieka. Hethe bowiem, nawet jeśli pozwalają się wybrać Yngve, nigdy nie wybierają same. Skomplikowana procedura myślowa. Takie było ich prawo. A jednak hethe Gull ją naznaczył. Nietypowa sytuacja.

Ptak, nie dość, że pozwolił stać się oddanym marnemu człowiekowi, to jeszcze sam przeniósł ją do Dorii. Tak jakby wiedziony jakąś nieznaną siłą. Jakby coś kazało mu ją tutaj przyprowadzić.

Gull nazwała swego hethe. Nie wiedziała, jakiej jest płci. Nie znała się na tych ptakach, ale wygodnie było jej myśleć, iż jest to samica. Dlatego nadała jej imię Svea. Krótkie i ładne. Melodyjne, a to najważniejsze – szczególnie dla Yngve.

Westchnęła. Powinna już iść spać.
Odłożywszy książkę, przebrała się w białą koszulę nocną i wtuliła się w pachnącą kwiatami lawendy poduszkę.


***************************


Mam nadzieję, że się Wam podobało. Czekam na waszą opinię. 
Zapraszam do komentowania :>





31 października 2014

Rozdział 7 - Nieruchomi -






EDIT: Rozdział poprawiony przez suvkę ;)

Tak jak obiecałam, dodaje rozdział jeszcze w październiku! Za opóźnienie przepraszam, ale jak na mnie, to nawet nie jest aż tak źle ;)

Rozdział jak zwykle świeży, czytaj: nie poprawiony Choć mam nadzieje, że błędów nie ma ;>
Dzisiaj wiele o Oryanie huhu ^^

Dziękuję Wam za wszystkie komentarze i odwiedziny. Jeśli chodzi o mnie, to postaram się jak najszybciej nadrobić wszystkie Wasze blogi (czas, czas, czas ;>). 


Ten rozdział jest bardzo ważny ze względu na to, że w końcu dodaje do niego muzykę. Jest ona bardzo ważną częścią tego opowiadania, dlatego nie dodaje jej zawsze. Bardzo Was proszę aby włączyć ją od razu i słuchać przez cały rozdział i po jego skończeniu. Najlepiej przesłuchać ją do końca.  Kiedyś zrozumiecie dlaczego tak robię ;)

Jest to 23 minuty ścieżki dźwiękowej z filmu "Wyznania Gejszy".



Nie przedłużając zapraszam serdecznie do czytania. 




*******************************



Oryan otworzył oczy. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Jego wspomnienia były zamglone. Usiadł i przetarł dłońmi twarz. W miejscu, w którym się znajdował, nadal nie było ani skrawka światła. Rozprostował ramiona i podparł się nimi. Wyciągnął obolałe nogi przed siebie i wziął głęboki wdech.

Zakuło go w klatce piersiowej. Spojrzał tam, ale było zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec. Przeniósł więc ciężar ciała na lewą rękę i przejechał prawą dłonią po piersiach. Wyczuł jakąś klejącą się substancję. Podniósł dłoń do nosa. Tak, zdecydowanie tak pachniała krew. Wzdrygnął się.

Gdzieś w tyle głowy zaczął sobie przypominać. Najpierw wróciły do niego wspomnienia bitwy. Wyraźnie pamiętał, jak jechał na rydwanie. Widział setki powykrzywianych twarzy Athallian. Zbliżał się do nich. Podnosił miecz. Tak, na pewno. Miał już zadać pierwszy cios. Pamiętał, jak krew pulsowała mu w uszach. Wszędzie był pył i ten przeraźliwy smród. Jego oczy łzawiły.

I nagle ta dziwna twarz. Potem wszystko zniknęło.

Pamiętał, że ktoś krzyczał. Krzyczał tak mocno, że z uszu Oryana zaczęła lecieć krew. To go otumaniło. Był bezsilny, bezwolny. Stracił przytomność.

Pamiętał, że kiedy obudził się po raz pierwszy, był sam. Był w jakimś niezidentyfikowanym miejscu. Otoczony gęstą czernią.

Pamiętał te głosy. Dźwięki, które wydawały, były mu nieznane. Brzmiały niczym jakiś stary, zapomniany język. Miał wrażenie, że jest przy nich bezpieczny. Czuł się tak dobrze. Do czasu aż go nie powaliły.

Pamiętał przeszywający ból. Jak długie, ostre paznokcie wbijały się w jego ciało. Jak tracił oddech. Bał się. Potwornie się bał.

A potem nastąpił błysk i znów był sam. Znowu stracił przytomność.

Teraz obudził się gdzie indziej. Właśnie doszedł do takiego wniosku. Powietrze nie było tak chorobowo czyste. Czuł w nim kurz. Oryan uświadomił sobie również to, że nie ma na sobie koszuli. Może i była rozerwana, ale na pewno nie aż tak by zniknęła. W pośpiechu sprawdził, czy ma na sobie  swoje spodnie.

Nie miał. Był nagi.

Serce zaczęło mu szybciej bić. Co się stało, gdy był nieprzytomny? Dlaczego nie ma na sobie ubrań? Gdzie on jest? Zamrugał parę razy i wytężył wzrok. Nadal nic nie widział. Potrząsnął głową. Spodziewał się, że w jego twarz uderzą długie kosmyki. Nic takiego się nie stało. Zdezorientowany dotknął głowy.

Był łysy.

Macał dłonią po śliskiej potylicy i poczuł, jak jego mózg przestaje pracować. Nie wytrzymał. Zaczął się śmiać. Był to śmiech istoty, której jest już wszystko jedno. Śmiech kompletnego szaleństwa. Miał odsłonięte zęby, a dłońmi bił się po twarzy. I ciągle się śmiał.

Całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Opadł na plecy i zaczął wierzgać nogami. Śmiech przerodził się w głuche wycie. Uderzał teraz pięściami w swój brzuch. Wysunął język i gryzł go tak długo, aż poczuł w ustach krew. Znowu. Robił tak jeszcze przez paręnaście minut. W końcu umęczony zesztywniał. Dla potencjalnego obserwatora byłby to widok dziwny. Otóż Oryan, który przez długi kawał czasu nie kontrolował swego ciała, które robiło, co chciało, nagle zamarł. Zapanowała cisza.

Wpatrywał się w osłupieniu w sufit. Tak, w sufit. Z rozchylonych ust ciekła mu krew i ślina. Nagle poczuł pod sobą coś śliskiego. Dotknął tego. Między jego palcami prześlizgnął się kawałek zimnego materiału. Obojętnie przesunął ręce pod głowę. Leżała ona na poduszce. Wciągnął mocno powietrze. Tym razem poczuł coś innego. Jakby delikatny zapach róż. Wbił stopę w materiał. Był miękki. To na czym leżał, było miękkie i delikatne. Jakby materac napełniony puchem z kwiatów.

Rozglądnął się. Po lewej stronie, w półcieniu, zaznaczone było krzesło. Wydawało mu się, że jest ono mosiężne. Wyciągnął rękę, ale nie dosięgał z tej odległości. Podniósł się więc i oparłszy się na ramieniu, powtórzył czynność. Siedzenie krzesła było gładkie, jednak podłokietniki były ostro zakończone. Nie wiedział dlaczego, ale to krzesło go zafascynowało. Zapragnął na nim usiąść.

Wstał. Podłoga była przyjemnie ciepła. Chociaż jej nie widział, mógł śmiało powiedzieć, że była drewniana. Podpierając się na szafce, która również była obok łóżka, usiadł na krześle. Pierwsze wrażenie — niebywałe zimno. Lecz nie ma się co dziwić, w końcu było z metalu. Oparł głowę i skrzyżował wyprostowane nogi. Dawno już nie było mu tak wygodnie. Przymknął oczy. Zaczął przysypiać.

W pewnym momencie poczuł czyjąś obecność. Zdawało mu się, że ktoś wszedł do jego pokoju. Robił to bardzo cicho. Gdyby nie skrzypienie parkietu, nawet by się nie zorientował. Ten ktoś podszedł do łóżka i coś na nim położył. Oryan uchylił powieki. Zobaczył ciemną sylwetkę, która zbliżyła się do szafki stojącej nieopodal. Nagle pokój rozjaśnił ogień płynący ze świeczki. Oryan, który już dawno nie widział światła, sapnął i zakrył oczy dłońmi.

Postać usiadła na łóżku, dokładnie naprzeciwko Oryana. Praktycznie stykała się z nim stopami. Nic nie mówiła. Powoli odsłonił twarz. Spomiędzy przymrużonych powiek dostrzegł kobietę. Ubrana była w szarą, jedwabną suknię. Refleksy światła odbijały się od jej błyszczącej powierzchni, nadając jej ciepła. Kobieta miała chustę na głowie. Zasłaniała ona część jej twarzy. Oryan widział tylko blade usta i zaciśniętą szczękę.

Wpatrywali się tak w siebie (przynajmniej Oryan to robił, bo nie widział jej oczu) aż kobieta wstała. Oryan automatycznie przyciągnął nogi do siebie i założył ręce na piersi. Z przerażeniem przypomniał sobie, że przecież jest nagi. Starał się zasłonić jak najdokładniej wszystkie części ciała, których z pewnością nie chciał przed nią odsłaniać. Śledził każdy jej krok. Odwróciła się, aby podnieść z łóżka tę rzecz, którą wcześniej tam położyła. Strzepnęła ją. Okazała się być szatą. Brunatną, męską suknią ze skórzanymi naramiennikami. Podała ją Oryanowi. Właśnie wtedy zauważył, że dłonie kobiety schowane są za wyszywanymi cienką nicią, rękawiczkami. Jednak na jeden z palców nałożony miała ciężki pierścień. Srebrny z wyrzeźbionymi w nim głowami ptaków. Przeszło mu przez myśl, że podobny symbol już gdzieś widział. Nie mógł sobie tylko teraz przypomnieć gdzie.

Przyjął oferowane mu ubranie i od razu się nim przykrył. Kobieta delikatnie się uśmiechnęła.

– Musisz się umyć. – Przerwała, widząc, jak Oryan wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. Odczekała parę sekund. – Widzę, że twoja rana znów się otworzyła. Trzeba będzie ją ponownie nasmarować lekarstwem. Nie bój się – dodała i jej usta rozchyliły się w uspokajającym uśmiechu.

Oryan chciał coś odpowiedzieć, ale odkrył, że nie może wydobyć z siebie głosu. Miał gulę w gardle. Kobieta, jakby czytając mu w myślach, powiedziała:

– Spałeś bardzo długo. Tutaj jesteś już od dwóch stanów, a nie wiem, jak długo byłeś nieprzytomny wcześniej. Teraz ważne jest, byś zjadł coś porządnego. – Odwróciła się i podeszła do drzwi znajdujących się naprzeciwko łóżka. – Kiedy będziesz już gotowy, wyjdź na korytarz, będę na ciebie tam czekać. Ciągle jest noc, więc staraj się nie hałasować więcej. Lepiej nie obudzić innych.

Po tych słowach wyszła z pokoju. Oryan siedział w całkowitym szoku. Chwilę zajęło mu, zanim się pozbierał i znalazł toaletkę, a na niej misę z wodą. Umył zaschniętą już krew i założył szatę. Nie widział nigdzie lustra, ale może to i dobrze. Wolał nie wiedzieć, jak wyglądał bez swoich długich włosów. Lekko zdenerwowany, chwiejąc się, podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Kiedy znalazł się na korytarzu, zachwiał się lekko, od razu pod ramię chwyciła go owa kobieta.

– Jesteś jeszcze słaby. Pomogę ci. Jak masz na imię? – Postarał się wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.

– Or-oryan – wychrypiał.

– Miło mi cię poznać Oryanie. Ja mam na imię Gull.


***


Wody jeziora Etiti słynęły z niezwykłych właściwości. Leczyły rany, zasklepiały złamane serca. Było w nich jednak coś jeszcze bardziej niezwykłego. Otóż mówiono, że na środku jeziora jest wyspa. Wysypany piaskiem skrawek lądu. Z dwóch stron obrośnięty przez jabłonie. Podobno raz na jeden okres na wyspę przypływały syreny. Wychodziły wtedy na powierzchnię, by skosztować soczystych jabłek, które spadały prosto na ich wyciągnięte dłonie.

Konsumpcja owoców nie była jednak ich jedynym celem. Syreny, pod przewodnictwem swej królowej odbywały tam ważne narady. Gdyby robiły to otwarcie, pewnie nikt by się tym nie interesował. Lecz one zachowywały wszystko w jak największym sekrecie. Strzegły swych tajemnic tak pilnie, że każdy ciekawski mężczyzna, który zapragnął bliżej je poznać, znikał w nieznanych okolicznościach.

Tak było zawsze. I to właśnie działo się teraz. Królowa Syren Liv, wraz ze swymi Siostrami, przypłynęła na wyspę. Siedziała na stosie lśniących, czerwonych jabłek, otulona jedynie w płaszcz z liści paproci. Jej białe włosy spływały kaskadami na jej kolana. Wpatrywała się w łódkę, która płynęła w ich stronę. Gestem dłoni nakazała, by żadna z Sióstr się nie ruszała. Dostrzegła bowiem, że chce ich odwiedzić jakaś kobieta.

Kiedy łódka przybiła do brzegu, Królowa Syren Liv wstała. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Uśmiechnęła się szczerze. Wiedziała już, że niedługo wiele osób będzie miało problemy i ona chętnie pomoże w ich tworzeniu.


**************************


I jak? Przyznam szczerze, że Oryan dał mi popalić. Chciałam przedstawić go jak najbardziej naturalnie i liczę, że Wam się spodoba ;>

Zapraszam do komentowania. 






28 września 2014

Rozdział 6 - Błędy -




Wróciłam!
Znów zaczynam przeprosinami. Życie w roku szkolnym jest na prawdę ciężkie, a ja mądra pakuje się w wiele dodatkowych zajęć i później sobie uświadamiam, że chyba nie ogarniam ;)

Poprzednie rozdziały zostały poprawione przez suvkę. Dziękuję Ci bardzo! Wiem, że wiele ze mną wycierpiałaś ;>
Ten jest jeszcze świeży, ale za niedługo też zostanie poddany jej czujnemu oku^^

Dzisiaj niestety odrobinę krócej niż zazwyczaj, ale tak mi jakoś pasowało uciąć w tym momencie.

Poza tym chciałabym Wam wszystkim podziękować za komentarze. Z każdym nowym moje serce unosi się coraz wyżej. Jesteście wspaniali! 

No i oczywiście ponad trzy tysiące wejść! Niewiarygodne ;)

Chciałabym jeszcze powiedzieć, że choć będę się starała dodawać rozdziały przynajmniej raz w miesiącu, będzie to trudne. Nie mam innej opcji ;( 
Wybaczcie. 

A teraz zapraszam do czytania ;)

Rozdział dedykuję suvce. 



************************************


Martwiła się o nią. Gull nie dawała znaku życia już od ponad jednego stanu. Owszem, zdarzało się, że w czasie egzaminu ktoś zasłabł, czy też się zgubił, ale zawsze wracał nie później, jak po czterech dniach, a od jej zniknięcia minęło już dziesięć.

Ylva odchodziła od zmysłów. Co jeśli stało się coś złego? Przecież nikt nic nie zrobi. Takie są procedury. Gull musi wrócić sama. Cóż, jeśli wróci. Najgorsze w tym było to, że ona sama ją do tego namówiła! Gdyby nie jej głupia chęć zaimponowania Imperatorowi, Gull siedziałaby sobie teraz w domu, razem z matką i popijała herbatkę. Ale nie, ona taka odpowiedzialna kobieta, musiała wymyślić coś tak bzdurnego. Wysyłać własną siostrę - dziecko właściwie -  na spotkanie ze śmiercią. A jeśli nie śmiercią, to na pewno trwałym okaleczeniem...

Wstała i podeszła do okna. Kiedy to ona podchodziła do egzaminu była dobrze przygotowana. Ćwiczyła dniami i nocami, a każde potknięcie ją hartowało. Gdy stanęła przed lasem nie czuła lęku. Może tylko drobne mrowienie w okolicach żołądka. Nazywała to podekscytowaniem.

Jednak zadanie wykonała w sposób iście podręcznikowy. Dotarła na polanę, odnalazła hethe i wróciła do Viveci. Zdała śpiewająco.

- Tak. -Zaśmiała się - Śpiewająco... Ach, gdzie ty jesteś, Gull?

Już nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Nic jej nie wychodziło. Na niczym nie mogła się skupić. W myślach modliła się, aby jej siostra już wróciła. Ylva nie mogła pozwolić sobie na chwilę słabości. Czasem zastanawiała się czy dobrze zrobiła podejmując się tej pracy. Całkowicie ją ograniczała. Ciągłe treningi, sztywno nakreślone zasady. Zero uczuć. Tylko praca. Powoli zaczynała się już w tym gubić. No i wciągnęła w to Gull.

Westchnęła i odeszła od okna. Podciągnęła do góry koszulę nocną i rzuciła ją na podłogę. Poprzedni dzień był okropny. Dzięki przyjaznej Vivece zdobyła niesamowicie nieprzyjazne rany. Na całym ciele. Właściwie powinna się do nich przyzwyczaić, ale... Spojrzała w swoje odbicie w lustrze. Wzdłuż jej prawego boku ciągnęła się gruba krecha, niezbyt wyschniętej krwi. W nocy rana musiała się otworzyć. Rzuciła okiem na pościel - oczywiście, że tak.

Podeszła do toaletki i chwyciła świeżą gazę. Który to już raz przemywa sobie sama rany? Nie chciała liczyć. Odkręciła kurek i zamoczyła materiał.

Podniosła wzrok i zobaczyła samą siebie. Znów. Ten widok męczył ją od dłuższego czasu. Podkrążone oczy. Smutne, zmęczone oczy. Spierzchnięte usta. Sina cera. Była swoim cieniem. W niczym nie przypominała tej pełnej energii Ylvy sprzed jednego pedu. Stała się wrakiem. Wrakiem, który automatycznie machał mieczem i powtarzał utarte formułki.

Chciała odpocząć.

Jednak teraz ważniejsza była Gull. Ylva od zawsze wiedziała, że to jej siostra ma większy talent. Na początku bardzo jej zazdrościła, jednak z czasem zazdrość przerodziła się w podziw. W troskę. Ylva zaczęła się nią opiekować. Chciała dla niej jak najlepiej. Dlatego, kiedy tylko dowiedziała się o tym, że Imperator może ją przyjąć była uradowana. Dopiero teraz uświadomiła sobie, iż był to błąd. Wielki błąd. Kochała Gull i nic nie mogło tego zmienić, ale była na nią zła. Za to jak się zachowywała.

Za to, że nie potrafiła się przystosować.

Gull opowiadała jej o dręczących ją snach. Tutaj to było normalne. Każdy z czymś się mierzył. Taki był urok tego miejsca. Wyzwania. Trudności i umiejętność radzenia sobie z nimi. Niektórych to przerastało. I właśnie do takich osób należała jej siostra.

Była słaba.
Po prostu.

Ylva odsunęła zużytą gazę od rany. Założyła opatrunek i ubrała strój do treningu. Dzisiaj zaczynała w pierwszej drużynie. Przynajmniej to było pocieszające. Przy odrobinie szczęścia będzie mogła zobaczyć główną bramę i obserwować czy się nie otwiera. Bo trzeba wiedzieć, że główna brama siedziby Yngve, otwierała się bardzo rzadko. Jeśli tym razem by się poruszyła to tylko wpuszczając do środka Gull.

Z tą myślą Ylva wyszła ze swojego pokoju i ruszyła w kierunku jadalni. Nagle stanęła na czymś śliskim. Spojrzała pod nogi. Woda. Wspaniale, tego jej było trzeba. Przemoczone buty i wściekłą Vivecę. Bo jedno z drugim się łączyło i Ylvie wcale się to nie podobało.

Zapowiadał się ciężki dzień.



***


Znajdowała się już praktycznie na linii przecięcia granicy ćwiartki zachodniej z południową. Leciała ponad najniższymi chmurami, tworząc na ziemi ogromny cień. Jej czujne oko wychwytywało każdy ruch, a jej uszy każdy szmer. Smoki bowiem słyszą wiele. Nawet wtedy gdy lecą.

Co w tym dziwnego? Otóż zwykły człek nie posiada umiejętności słyszenia kicania zająca z odległości siedmiu et. Smok tak. I słyszy to nawet przy akompaniamencie furkania skrzydeł. Zadziwiające stworzenie.

Clarubell był zmęczona. Od momentu, kiedy odkryła, że jej największy skarb został skradziony, nie zatrzymała się ani na chwilę,  Leciała i leciała, kiwając tylko łbem i parskając z irytacją. I tak od prawie całego stanu.

Gdy wyszła wtedy ze swej jaskini, zauważyła coś, na co wcześniej nie zwracała uwagi. Na jednym z czterech, okalających wejście do groty, topazie, była rysa. Dość spora rysa. Zaczynała się od jego wewnętrznej strony, ciągnąc się przez całą jego szerokość aż do końca. Topaz ten ułożony był po lewej  stronie wejścia, co oznaczałoby, że domniemany złodziej udał się na wschód.

Clarubell nie rozmyślała nad tym więcej. Nie miała zamiaru tak tego zostawić. Oto nie dość, że została okradziona, to jeszcze inna jej własność została zhańbiona. Bo trzeba wiedzieć, że smoki nie uznają wadliwych przedmiotów. Dla nich wszystko musi być perfekcyjne. Doskonałe. I, rzecz jasna, tylko ich. Clarubell nie odstawała w szeregu. Można nawet powiedzieć, że z pietyzmem pielęgnowała w sobie dziedzictwo przodków.

Dlatego też, rozprostowała skrzydła, zamiotła prawą łapą o ziemię i z rozpędem uderzyła w uszkodzony kamień. Kipiała z wściekłości. Strzyknęła uszami i z miejsca wzbiła się w powietrze. Pruła przestrzeń, wznosząc się coraz to wyżej i wyżej, aż w końcu przestała machać skrzydłami i zawisła. Tak po prostu.

Błądziła wzrokiem po górach jakie formowały pod nią chmury i wybrała jedną z największych. Upadła na nią i z cichym warknięciem rozdarła jej kawałek. Zadowolona, rozłożyła się na chmurze i wsadziła swój łeb w powyższy otwór. Z tej wysokości widziała praktycznie całą panoramę tej części zachodniej ćwiartki, której nie odgradzały góry. Skręciła szyją odrobinę w lewo i skupiła się na znalezieniu skrawka rzeki Dore. Gdyby udało jej się to zrobić, wiedziałaby w którą stronę ma zmierzać.

Nie wydawało jej się, aby złodziej zawędrował daleko. Zakładając, że wkradł się do JEJ jaskini rano, zaraz gdy ją opuściła i, że JEJ diament był dość sporych rozmiarów, mógł przejść jakieś dziesięć et. Nie więcej. Niestety nie miała racji. Zagwozdką pozostawał jednak nadal fakt, jak ten złodziej go wyniósł.

Clarubell w końcu dojrzała kawałek rzeki Dore co przerwało na chwilę jej rozmyślenia. Podniosła jedno skrzydło i machnięciem zmieniła kierunek lotu chmury. To było możliwe tak bardzo, jak wyniesienie ogromnego diamentu z jaskini smoka. Czyli, jak widać udało jej się to na prawdę.


Szybowała na chmurze przez większość pierwszego dnia swojego pościgu. Stwierdziła, że taka forma poszukiwań jest o wiele wydajniejsza. Myślała tak do czasu, aż zaczęła przysypiać, bo musicie przyznać - kto nie chciałby zasnąć na chmurze, niesiony delikatnym powiewem wiatru, grzany intensywnym blaskiem słońca. Tylko wyjątki. A ona do nich nie należała. Więc gdy tylko opadły jej powieki, a łapy zaczęły dziwnie ciążyć, leniwie uniosła skrzydła i od tamtej pory leciała o własnych siłach.

Teraz własnie te siły zaczęły opadać. Na całe szczęście była niecą etę od rzeki Dore. W końcu będzie mogła odpocząć. Jej frustracja sięgała zenitu. Szukała już tyle czasu, ale nigdzie nie było nawet najmniejszego śladu. Nic. Zaczęła tracić nadzieje.

Wylądowała ciężko w wodzie i zaczęła łapczywie pić. Zajęła się tym tak bardzo, że przestała zwracać uwagę na otoczenie. I to był jej pierwszy ogromny błąd.

***

Drzwi zatrzasnęły się za nią zbyt szybko. Nie chciała tak wyjść, ale nie panowała nad sobą.

Jak mogli... 

Jak mogli podjąć tak ważną decyzję bez jej zgody... Bez wcześniejszego pytania?

Niegodziwi.  Wdech, wydech.

Nie mięli prawa. Nie mięli najmniejszego prawa!

Wdech, wydech. 

Ściągnęła z palca złoty pierścień i rzuciła nim w najbliższe lustro.

Wdech, wydech. 

Nie da sobą tak pomiatać! Tyle czasu, tyle przygotowań!

Wdech, wydech. 

Zacisnęła dłonie w pięści i podniosła je do twarzy. Powoli z ich wnętrza zaczęło wydobywać się wątłe światło. Szybko jednak zaczęło nabierać na objętości. Po chwili jego moc zaczęła rozwierać uścisk jej dłoni. Natychmiast opuściła ręce, a światło przeszło na całe jej ciało, rozświetlając przygaszony pokój, przebijając się poprzez grube mury, mknąc ku niebu.


Jak mogli... 





*****************************


To by było wszystko  na dziś. Następny rozdział w połowie października (opcjonalnie).
Mam nadzieję, że się Wam podobało.

Zapraszam do komentowania ^^




25 sierpnia 2014

Rozdział 5 - Szczyt -





Witajcie!

Od razu uprzedzam, że rozdział nie jest poprawiony. Czytałam go wiele razy, ale i tak nie mogę zaręczać, że nie znajdziecie żadnego błędu, niestety.

Akcja się rozkręca, ale oczywiście jest jeszcze bardziej tajemniczo i już w ogóle nie wiadomo o co chodzi. Cieszcie się ;) 

Witam nowe czytelniczki! Przede wszystkim Lolę, która wreszcie wyszła z trybu ninja ;> 
Dziękuję Wam za tak miłe komentarze, aż chce się pisać dalej. No i oczywiście wow, ponad dwa tysiące wejść! Dla niektórych to może być mało, ale dla mnie to wprost niewyobrażalna liczba! 
Dziękuję ^^

To chyba wszystko. Zapraszam do czytania ;)



*********************


Ciałem Gull wstrząsnęły dreszcze przerażenia.

Czerwone ślepia ptaka paliły ją od środka. Miała płytki oddech. Powietrze, które wydychała zdawało się od razu zamarzać pod wpływem spojrzenia hethe. Rozchyliła wargi i wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Może był to pisk, może tylko tak bardzo drżały jej struny głosowe. Czuła jak blednie. Cała krew odpłynęła jej z twarzy, pozostawiając po sobie nieprzyjemne mrowienie. Gull była sparaliżowana. Każdy skrawek jej ciała był ciężki. Nie wiedziała czy może się poruszyć.

Bała się. W jednym momencie zapomniała jak ruszać dłońmi. Zapomniała, że jest uzbrojona. Liczyły się tylko oczy ptaka. Im dłużej się w nie wpatrywała tym bardziej zdawały jej się dziwne. Zwężone źrenice otoczone były czystym szkarłatem, który powoli przelewał się z miejsca na miejsce, tworząc niewyobrażalne wzory. Swoją drogą wspaniale kontrastowały z turkusowym ubarwieniem piór łba. Można się było w nich całkowicie zatracić. I to właśnie działo się z Gull.

Nie zauważyła nawet, kiedy oczy hethe zaczęły się powiększać. Stało się to dopiero, gdy poczuła ukłucie. Uświadomiła sobie wtedy, że to dziób ptaka uciskał środek jej nosa. Popłynęły jej łzy. Ból był potworny. Hethe przejechał szpicem dzioba wzdłuż jej nosa aż do końca czoła, pozostawiając za sobą głęboką ranę. Krew skapywała na jej policzki i kolana. Hethe nie przestawał. Linię, którą wydrapał połączył dwoma łukami, wijącymi się aż do skroni. Z obydwu stron identycznie. Z niebywałą precyzją. Gull krzyknęła.

Hethe natychmiast przestał i szybko odsunął głowę. Przyjrzał się swojemu dziełu i delikatnie poruszył szyją. Gull przypominał w tym momencie węża. Chwiał się powoli, otwierając i zamykając dziób. Zamknęła oczy. Czuła, że zaraz straci przytomność.  Było jej już wszystko jedno.

Opadła na szafirowe skrzydła. Jej umysł przestawał pracować. Jedyne czego była świadoma to pulsujący ból i tępy zapach  krwi. Jednak niedługo potem nawet to zaczęło zanikać. Świat stawał się czarny i głuchy na jej jęki. Uchyliła ostatni raz usta i przełykając krew, która do nich napłynęła, zemdlała.

*** 


Znajdował się w ciemnym pomieszczeniu. Jeśli to było pomieszczenie. Pod nogami czuł miękkie podłoże. Wystarczył krótki ruch stopą, by upewnić go w tym, że stał na mchu. Powietrze przepełnione było świeżością. Wdychając je, powoli się uspokajał. Wyciągnął przed siebie ręce i zaczął szukać jakiegoś oparcia. Nic. Zrobił parę kroków. Dalej nic. Tak jakby stał na środku polany, w jakimś lesie. Jednak wyraźnie czuł, że jest w pomieszczeniu. Choć niczego nie widział, zdawało mu się, że przed nim rośnie drzewo. Gruby pień wyraźnie odcinał się na czarnym tle. Spróbował do niego podejść. Szedł dość długo, aż stracił poczucie czasu. Powoli zaczął się denerwować. Był pewny, że pokonał przynajmniej dwie ety drogi, a drzewo było wciąż w tym samym miejscu.

To było niemożliwe. Przecież się przemieścił, prawda? Z całą stanowczością podnosił nogę, uginał ją w kolanie i przenosił swój ciężar na stopę. I tak w kółko.

Szedł.

Na pewno.

Ponownie się rozglądnął. Miał niejasne przeczucie, że jest obserwowany. Tylko przez kogo. I jak. Przecież niczego nie widział. W takim razie jak ktoś inny mógłby go zobaczyć? Przestraszył się. Poczuł jak jego głowa staje się twarda. Musiał się rozluźnić. Rozpuścił włosy. Tak, trochę pomogło. Teraz wiatr przyjemnie przelatywał pomiędzy nimi.

Zaraz, wiatr?

Jeszcze chwilę temu nie było tutaj wiatru.

Stanął. Wytężył słuch. Przedtem nie zwracał uwagi na dźwięki. Wydawało mu się, że jest tutaj cicho. Mylił się. Im dłużej się wsłuchiwał, tym więcej słyszał. Najpierw dotarły do niego delikatne, niby pieszczotliwe głosy. Dotykały jego uszu i skroni. Działały niczym balsam. Poddał się im. Kolana się pod nim ugięły i upadł, uderzając prawą stroną twarzy w kamień. Nie trzeba oczywiście dodawać, że owego kamienia wcześniej tam nie było.

Poczuł uderzenie gorąca w obolałym miejscu. W tym momencie była to jednak sprawa drugorzędna. Właśnie wtedy, gdy krew zaczęła płynąć wzdłuż jego szyi i skapywać na wściekle zielony mech, dotarły do niego kolejne dźwięki. Tym razem o większej mocy. Były natarczywe. Brutalnie rozerwały poły jego koszuli i zaczęły błądzić dłońmi po  nagim torsie. Jeden z głosów wbił w niego pazury i przejechał nimi wzdłuż lewego ramienia. Głos podleciał do jego twarzy. Był rozległy. Wyciągnął szyję. Obnażył zęby. Trwał dokładnie przy ustach Oryana.

W tym momencie tuż obok uderzył piorun. Ta siła rozcięła powietrze. Krótki błysk wystarczył by rozświetlić to tajemnicze miejsce. Wystarczył również by rozgonić głosy.

Oryan został sam. Znów.

Roztrzęsioną dłonią dotykał ran na swoim ciele. Nie wiedział już niczego. Zapadł w sen.


***



Thor stanął obok Heimdalla. Tak długo się nie widzieli. To znaczy on go nie widział. Heimdall na pewno go obserwował. Uścisnęli sobie dłonie.

- Witaj, panie.

- Przyjacielu...- Thor klepnął go po plecach. - tyle czasu minęło.

- Nie chciałabym wam przerywać, ale musimy już iść. - Powiedziała Sif mijając ich. Thor uśmiechnął się do Heimdalla i ruszył za nią. Wrażenie było takie jak zwykle. Miliony kolorów wszechświata wirowało na granicy mostu. Idąc nim, rozkoszował się widokiem pałacu. Tak dostojnie piął się ku górze, rozświetlając swym złotym blaskiem całe miasto. Zbliżali się już do niego.

- Lady Sif, kiedy dokładnie odnaleziono ciało Lokiego? - Zwrócił się do niej uważnie ją obserwując.

- Dwa dni temu.

- Dlaczego więc dopiero teraz się o tym dowiaduję?

- Rozkaz Odyna. Chciał upewnić się, czy to na pewno Loki. Nawet nie wiesz panie, ile razy w ciągu twojej nieobecności zgłaszali się do pałacu pazerni kupcy, mówiący, że go odnaleźli. W końcu za odnalezienie twojego brata wyznaczona została nagroda. - Mówiąc to zaczęła się wspinać po schodach wiodących do sali tronowej. Thor zrównał się z nią i stanęli przed głównym wejściem. Sif skinęła głową na strażnika i ten otworzył bramę.

Weszli do środka. Thor rozglądnął się po pomieszczeniu. Praktycznie nic się tu nie zmieniło. Na końcu sali usadzony był tron, na którym siedział jego ojciec. Spoglądał na syna nieprzeniknionym wzrokiem. Kiedy Thor się zbliżył,  uśmiechnął się do niego.

- Witaj, synu. Cieszę się, że znów się spotykamy.

- Ja również, ojcze. - Thor spuścił głowę - Powiedziano mi o Lokim. Kiedy odbędzie się pogrzeb?

- Jutro. Chciałem żebyś na nim był.

- Rozumiem.

- Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności. - Tu zrobił znaczącą pauzę - Lady Sif, dziękuję za sprowadzenie mego syna. Możesz odejść.

Sif skłoniła się i wyszła. Teraz pozostali sami. Odyn wstał i podszedł do Thora. W jego ruchach była jakaś dziwna siła. Szedł tak, jakby ubyło mu paręset lat. Wyprostowany, z dumnie wzniesioną brodą, pozornemu obserwatorowi wydałby się taki sam jak zawsze. Jednak Thorowi wydał się dziwny. Może to przez długą rozłąkę. Tak, to jest prawdopodobne.


- Słucham, ojcze.

- Jak zapewne już wiesz, ciało Lokiego zostało odnalezione w Wanaheimie. Ne wiemy skąd się tam wzięło. Z relacji, jaką zdałeś mi po pokonaniu Malekitha, byłem przekonany, że Lokiego ciężko będzie odnaleźć. I nie myliłem się. - Odyn położył mu dłoń na ramieniu - Chciałbym, abyś po jutrzejszej uroczystości wyruszył do Wanaheimu. Musze wiedzieć co to wszystko znaczy.

- Rozumiem, ojcze. Wyruszę natychmiast. - Odyn odsunął dłoń i westchnął - Jak się czujesz, ojcze?

- Dobrze.

- To wspaniale...

Nie wiedział co jeszcze może powiedzieć. Nie widzieli się zaledwie rok czasu, a czuł się w towarzystwie Odyna obco. Zapadła miedzy nimi niezręczna cisza. Thor zaczął podziwiać rzeźbę stojącą przy jednej z kolumn. Była z białego marmuru i przedstawiała wojowniczkę. Miała zakrytą twarz chustą. W ręce trzymała miecz. Pomimo wyraźnego napięcia, jej postawa była rozluźniona. Wyglądała tak, jakby liczyła się tylko ona. Zawsze ją podziwiał. Nigdy jednak nie zapytał ojca kim ona jest.

Pomyślał, że może teraz nadszedł ten czas. Odwrócił głowę i nabrał powietrza do ust, kiedy spostrzegł, że Odyna nigdzie nie było. Zniknął.

- Ojcze...?

Podszedł do drugiego rzędu kolumn i wychylił się. Tam również go nie było. Dziwne. Tak po prostu się rozpłynął.

Niebywałe.

Aha! Pewnie wyszedł bocznym wyjściem. Thor otworzył drzwi i ruszył pustym korytarzem. Wiedział, że wiedzie on miedzy innymi do głównej jadalni. Jednak po drodze, mniej więcej w połowie długości korytarza znajdowało się tajne przejście. Prowadziło ono prosto do komnat Odyna. Zaśmiał się na to wspomnienie. Nie raz z Lokim wykradali się wcześniej z uczty pozostawiając po sobie hologramy i biegli do komnat ojca. Mieli niezły ubaw w skradaniu się  i przeszukiwaniu jego szaf.

Thor przystanął. Drzwi musiały być gdzieś tutaj. Dotknął pozłacanej ściany w zapamiętanym miejscu i pchnął ją. Przez idealnie równy otwór sączyło się blade światło. Wszedł do środka. Nie wiedział jak zareaguje ojciec. Czy będzie zły za te młodzieńcze wybryki? W końcu jak mu wytłumaczy to, że znał to wejście? Cóż, na pewno go zaskoczy.

Znalazł się w małym pokoju. Był dokładnie taki jak pamiętał. Niewielki, okrągły stolik na środku. Na nim parę książek i jakieś papiery. Fotel pod oknem. Brązowa, stojąca lampa. No i kolejne drzwi. Uwagę Thora przykuła mapa. Nigdy wcześniej nie zwracał na nią uwagi. Wisiała tutaj zawsze, ale była tak skomplikowana, że nie podjął się próby jej zgłębienia. Nie to co Loki. Kiedy Thor rozgrzebywał kufry w następnym pokoju, Loki siedział i ją studiował. Opowiadał mu potem co na niej przeczytał. Za każdym razem było to coś innego, coś niezwykłego, coś co niezmiernie fascynowało Lokiego. Ale Thora nie.

Teraz jednak postanowił się jej przyjrzeć. Nie słyszał żadnych dźwięków dochodzących z drugiego pomieszczenia, więc nie bał się, że zostanie nakryty. Podszedł do mapy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie przedstawia ona Asgardu. Przeczytał legendę i stwierdził oczywistość. Nie przedstawiała Asgardu. W miejscu nazwy świata znajdował się napis: Rilla. Nigdy nie był w takim miejscu. Nic mu to nie mówiło. Loki  często twierdził, że ta mapa wciąga jego umysł, że nie może się od niej oderwać. Thor wreszcie go zrozumiał. Patrząc na nią poczuł spokój. Podniósł rękę i przejechał palcem po szybie, która ją chroniła. Nagle odskoczył. Szkło w jednym miejscu było zniszczone i postrzępione. Skaleczył się.

Na podłogę kapnęło parę kropel jego krwi. Wytarł palec i po chwili ranka się zagoiła.

- Co ty tutaj robisz?- Thor szybko się odwrócił i zobaczył stojącego na korytarzu Odyna.

- Przepraszam, szukałem cię.

- Chodź, twoi przyjaciele na pewno będą chcieli z tobą porozmawiać.

- Tak. - Żadnych pytań skąd zna to miejsce? Czyżby Odyn wiedział o ich wybrykach? - Zobaczymy się na uczcie. - I wyszedł. Czuł się nieswój. Coś było nie tak. Wiedział to. Nie umiał tylko powiedzieć co to takiego.


***

Wspinała się po kryształowych schodach. Bardziej precyzyjnym określeniem byłoby - sunęła. Stawiała drobne kroki, ciągnąc za sobą długą suknie. Nie wszystko poszło zgodnie z jej planem. Ale to nie ważne. Wiedziała już, kogo wybierze.

 Doszła na szczyt.



*************************

Możliwe, że kolejny rozdział pojawi się jeszcze przed końcem wakacji, jednak nie obiecuję. 
Mam nadzieję, że piątka Wam się spodobała. 
Zapraszam do komentowania ^^




5 sierpnia 2014

Rozdział 4 - Wyznanie -





Witajcie! 
Udało mi się dodać rozdział wcześniej niż planowałam i jestem z tego dumna ;) 
Mam nadzieję, że dzisiejszy się Wam spodoba. Pisałam go bardzo długo i przysporzył mi nie lada kłopotów, ale myślę, że w miarę się z nimi uporałam. Jeśli wyłapiecie jakiekolwiek błędy - proszę napiszcie. Chwilowo moja beta ma wakacje i przestałam ją męczyć ;)

Miałam dawać ostrzeżenie dla osób, które są bardziej czułe, ale stwierdziłam, że w TYM rozdziale jeszcze tak bardzo nie przesadziłam.  Także nie ostrzegam ;>

Musiałam zrezygnować z zaznaczania akapitów wcięciem tekstu - blogger szaleje o.0

Pragnę też powitać nowych obserwatorów! Dziękuję za wszystkie komentarze i wejścia. Ciesze się, ze aż tyle osób czyta to opowiadanie ^^

A teraz zapraszam do czytania ;>




**************************************


Miasteczko Dunn znajdowało się niecałe trzy ety od granicy Jedenastej Marchii. Dokładnie pomiędzy przejściem nad Zapadniętą Doliną, a lasem okalającym tamtejsze góry. Liczyło sobie, ni mniej ni więcej, jak trzydziestu mieszkańców. Ze względu na swoje położenie zyskiwało sympatię i względy okolicznych wiosek.

Dunn było ciche. Dunn było wąskie i skromne. Ale co najważniejsze - w Dunn mieszkał smok. Rzecz niezwykle rzadka jak na takie czasy. Smok wiązał się z licznymi obowiązkami. Dlatego praktycznie każdy mieszkaniec Dunn był zaangażowany w jego wychowywanie. Dość trudne wychowanie.

Smok był kobietą. Nazywał się Clarubell. Niespotykane imię, dla niespotykanego stworzenia. Clarubell była rozpieszczona. Pozwalano jej praktycznie na wszystko. Nie dziwi więc fakt, że gdy w końcu jeden z mniej cierpliwych starców, zaczął od niej wymagać dyscypliny, odrobinę się zirytowała. Właściwie to mało powiedziane. Ona się wściekła. Co zrobiła biednemu staruszkowi pozostanie tajemnicą, ale wiadome jest to, że po bliższym z nią spotkaniu wyszedł uboższy o swą piękną, siwą brodę.

Clarubell zajmowała jedną z największych jaskiń Gór Jedenastej Marchii. Jej dom urządzony został w stylu iście nowoczesnym. Wielkie legowisko, które znajdowało się na samym środku groty wyłożone było najlepszym kamieniem. No tak, cóż w tym dziwnego, że w jaskini znajduje się kamień, zapytacie. Otóż nie był to byle jaki materiał. Został on wykuty przez jednego z najznakomitszych kowali.

Przez samego Wielkiego Pernilla.

Pernill zaczynał swą działalność wiele wieków temu. Był wtedy zwykłym, nic nie znaczącym parobkiem, zatrudnionym na jednym z folwarków. Folwark ten znajdował się blisko rzeki Dore i jego ziemie były niezwykle urodzajne. Można się domyślić jak ciężko Pernill musiał pracować na polu. Dniami i nocami, razem z dwudziestką innych sług siał, plewił i nawoził liczne ziemie. Tak spędził ponad sześć pedów swojego życia. W końcu, umęczony do granic wytrzymałości zrezygnował. Właściciel folwarku nic sobie z tego nie zrobił. W podzięce za tak długą i oddaną pracę, nagrodził go jedynie paroma nemami. Ledwie starczyło mu na jeden posiłek, nie mówiąc już o jakimkolwiek schronieniu.

W ten sposób Pernill zmuszony został do samodzielnego podróżowania. Na początku zatrzymywał się w pobliskich marchiach, gdzie pracował jako strażnik lub zwykła pomoc domowa. Jednak takie życie mu nie odpowiadało. Zdawał sobie sprawę z tego, że próbując się uwolnić, cały czas powraca do tego samego.

Wciąż komuś służy.

Wtedy postanowił zostać panem swojego losu. Z zarobionych pieniędzy (oczywiście tych zdobytych po opuszczeniu folwarku) udało mu się uskładać pewną sumę. Nie był bogaczem, jednak ta ilość wystarczyła, aby zacząć nowe życie.

Pernill postanowił się szkolić. Wiedział, że w jego wieku nie pozostało wiele zawodów, które mógłby wykonywać. Dlatego też postawił na coś, co według niego było najodpowiedniejsze. Po długich naukach został czeladnikiem.

Wreszcie miał zawód.

To jednak nie wystarczyło. Pernill postanowił doprowadzić sprawę do końca. W niecałe trzy okresy po skończonej nauce uzyskał tytuł Mistrza.

Niezwykle wspaniała sprawa.

Od tamtej pory jego sława się rozrastała. Okazało się bowiem, że człek ten posiadał niebywały talent rzemieślniczy. Był niezwykłym artystą. Widać, czasem trzeba postawić na swoim. W jego przypadku się to udało.

Zakład Pernilla powoli się powiększał, przyjmując pod swoje skrzydła coraz to nowych, spragnionych wiedzy mistrza, uczniów. Szkolił ich najlepiej jak potrafił. Po skończonej u niego nauce ich wykształcenie sięgało o wiele dalej, niźli to zdobyte u innego mistrza. W czym więc tkwił sekret geniuszu Pernilla?

To jest pytanie na inną okazję.

Teraz ważny jest kamień Clarubell. Został on wykuty z najszczerszego kryształu. Z każdej strony odbijał w sobie drobinki przestrzeni. Był niczym czysty diament. Oszlifowany w ten niepowtarzalny sposób. Mierzył prawie trzy miary w poziomie. Jeśli chodzi o jego wysokość, tu sprawa miała się inaczej. Wszystko zależało od kąta patrzenia. Wchodząc do jaskini wydawał się kolosalny. Jednak kiedy zwiedzający podszedł bliżej, skręcając nieznacznie w lewo, ściana kamienia zdawała się obniżać. W rzeczywistości to dzieło przypominało obfite łoże. Łoże wydłubane z diamentu.

Zadziwiające. Łoże dla smoka.


Clarubell była zadowolona. Wprawdzie na początku odrobinę grymasiła, ale w końcu pogodziła się ze swoim ciężkim losem. Od tamtej wiekopomnej chwili codziennie zasypiała otoczona białym blaskiem.

 Aż do dzisiejszego wieczora.

Kiedy Clarubell weszła do swej groty - a trzeba dodać, że zawsze robiła to majestatycznym krokiem - doznała szoku. Na miejscu, w którym powinien znajdować się diament leżała niewielka karteczka. Wyciągając swą szyję, zbliżyła się do skrawku papieru. Gdy go przeczytała w jej głowie powstał jeszcze większy mętlik. Zdenerwowała się nie na żarty. Jej płuca zaczęły się niekontrolowanie ściskać, nie pozwalając jej na wzięcie kolejnego wdechu. Otworzyła swój pysk i wystawiła jęzor. Jej bursztynowe oczy zacisnęły się, a z pomiędzy zębów zaczęła się toczyć ślina. Pazury wbiły się w litą skałę.

Nagle prychnęła zaciskając nozdrza i wydała z siebie potężny ryk. Echo tego ryku odbiło się od ścian groty i pomknęło do jej wyjścia, roznosząc wieść o złości smoka całemu Dunn.


Clarubell otworzyła oczy. Ten kto to zrobił srogo jej za to zapłaci.


***


Trzeci etap egzaminu zawsze był męczarnią. Przynajmniej tak opowiadali Yngve, którzy go zdali. Ci inni starali się to przemilczeć.

Męczarnia czy nie, Gull musiała przez niego przejść. Nie chodziło tu już tylko o pokazanie Vivece tego, że się myliła. Tu chodziło o przetrwanie. Każdy Yngve, który zakończył szkolenie z powodzeniem, posiadał swego hethe. Oprócz spraw czysto praktycznych, takich jak użytek w czasie wojny, hethe były ogromnie pomocnymi stworzeniami. Nawiązując więź ze swoim właścicielem były gotowe oddać za niego życie.

Jednak za nim tak się stało, hethe musiał zostać złapany. A to sprawa nie prosta. Ptaki te żywiły gigantyczną wręcz nienawiść do reszty stworzeń. Nie było dla nich znaczenia co to za stworzenie. Każdy był potencjalnym wrogiem.

Siedlisko hethe, znajdowało się we wschodniej części lasu pijącego wody jeziora Etiti. Choć rozpiętość skrzydeł tych ptaków liczyła cztery miary, trudno było je znaleźć. Gniazda uwite na samych koronach drzew, nie ułatwiały zadania. Przysłonięte sporą ilością liści, były praktycznie nie widoczne z dołu. Rozważana droga powietrzna, nie skończyłaby się dla podróżnika szczęśliwie. Hethe nie zastanawiały by się dwa razy. Wbijając grube pazury w głowę nieszczęśnika miałyby przednią zabawę.

Okrutne.

Po tym dość długim wstępie, można się domyślić, że to właśnie złapanie takiego ptaka, było celem trzeciego etapu egzaminu Yngve. Wróćmy więc do Gull.

Stała właśnie na skraju tego oto, wcześniej wspomnianego lasu i czekała. Czekała na nagły przypływ odwagi. Bo bądźmy ze sobą szczerzy - nikt normalny nie pchałby się w paszczę lwa z własnej woli. Egzamin, czy nie.  Każdy ma w sobie instynkt samozachowawczy. A ten właśnie mówił Gull, żeby uciekała.

- Niedorzeczne. Przecież sobie poradzę. Tak. Wszystko będzie dobrze. - Podobno mówienie do siebie dodaje animuszu. Przynajmniej taką miała nadzieje.

Wzięła głęboki, uspokajający wdech. Policzyła do pięciu i wypuściła powietrze. Wyprostowała się. Ściągnęła barki i rozluźniła - dotychczas ściśnięte w napięciu - dłonie. Zadarła wysoko brodę i wytężyła wzrok. Na nic zda się teraz jej wprawione ucho. Hethe to niesamowicie ciche ptaki. Musi zdać się na pozostałe zmysły.

Powoli wkroczyła do lasu. Przeszła pod spróchniałą gałęzią, która od niedawna zwisała w poprzek dwóch drzew (najprawdopodobniej urwana przez silny podmuch wiatru). Uważnie stawiała kroki. Ziemia w jaką właśnie weszła, nasiąknięta była jakąś klejącą się substancją. Przez pewien czas wędrowała po gołej glebie, z której wyrastały proste jak druty, czyste, prawie półetowe, pnie. Zakończone były gęstą koroną, zza której nie prześwitywał ani jeden promień słońca. Każdy ruch, jaki wykonała, powodował ostre ruchy gęstego powietrza. Gull zakręciło się w głowie. To co wdychała, na pewno nie było pięknym zapachem. Mdliło ją już od samego widoku - lepkie konary drzew ściągały do siebie przeróżne owady. Biedactwa nadziane na korę, niczym na pajęczą sieć, ulegały rozkładowi - jakby trawione od zewnątrz.

Gull nie mogła już tego dłużej wytrzymać. Podniosła lewą rękę na wysokość twarzy i ścisnęła nos. Miała nadzieję, że to choć trochę pomoże. Nic z tych rzeczy. Teraz zmuszona była wdychać ten smród przez gardło i dodatkowo poczuła jego smak. Jej żołądek zacisnął się niebezpiecznie. Zakaszlała i zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła miała w nich łzy. Nie mogła utrzymać w górze powiek. Przetarła je prawą dłonią. Puściła nos. Lekko się zatoczyła. Na swoje nieszczęście, próbując złapać równowagę, oparła się o drzewo. Przeszył ją dreszcz obrzydzenia. Szybko odciągnęła rękę, pociągając za sobą przezroczysta maź. Próbowała się jej jakoś pozbyć, ale nie miała niczego przydatnego pod ręką. Zrezygnowana wytarła się w spodnie. W miejscu gdzie maź zetknęła się z materiałem, już po chwili została tylko dziura.

- Pięknie! No po prostu znakomicie. Fuj! - Gull nadęła policzki i zacisnęła zęby. - Dobrze, że skóry nie wypala. Och! - Jej irytacja sięgnęła szczytu.

Zdawało jej się, że ma omamy.

Szła dalej, a po jej bokach zaczęły migać jakieś dziwne kształty. Nagle jeden wyskoczył przed nią. Wystraszona, poślizgnęła się i upadła na plecy. Podniosła głowę, ale nikogo przy niej nie było. Ziemia pod nią zaczęła się obniżać. Podniosła się w pośpiechu. Zrobiła to na tyle niezgrabnie, że tym razem to jej twarz spotkała się z oślizgłym podłożem. Błyskawicznie podwinęła kolana do brzucha i usiadła. Ramieniem otarła twarz. Wypluła dość sporą grudkę ziemi i ponownie spróbowała wstać. Z jej ubrania nie pozostało wiele. Gdy się sobie przyjrzała, ze złością stwierdziła, że z płaszcza i spodni pozostały tylko, zwisające bez ładu, strzępki materiału. Pocieszała się myślą o 'zdrowych' butach.

Cała brudna i umazana, z kawałkami zgniłych owadów we włosach, ruszyła dalej. W tym momencie przeklinała swoje chore pomysły. Po co jej było się w to pchać? No tak, musiała przecież udowodnić, że sobie poradzi. Głupia.

Ylva nigdy nie opowiadała Gull w jaki sposób dotarła do hethe.

- Już wiem dlaczego. - Prychnęła i rozproszona krzywo stanęła. Rozprostowała ramiona, zachowując równowagę. Już nie wiedziała ile czasu błądziła po tym lesie. Chciała go jak najszybciej opuścić.

Po dłuższym czasie wędrówki, wypełnionej stęchłym zapachem, zobaczyła zagęszczenie drzew. Poszła w tamtym kierunku. Koło jej stóp płynął strumyk. Tak bardzo chciała się w nim umyć. Już sięgała do niego dłonią, kiedy przez głowę przeszła jej myśl, że lepiej nie ryzykować. Dlatego też, zamiast się w nim zanurzyć, przeskoczyła go. Rozgarnęła gęsto zwisające gałęzie, obrośnięte brązowymi liśćmi, przeszła pomiędzy nimi
i stanęła jak wryta.

Znalazła się w innym świecie. Przynajmniej tak się jej wydawało.

To co przed sobą zobaczyła przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Otóż prawie miarę dalej znajdował się raj.  Praktycznie w każdym tego słowa znaczeniu. Gull zamrugała onieśmielona. Właśnie uświadomiła sobie, że zaraz się rozpłacze. Powietrze jakie nabrała w płuca było świeże. Jej zatkany nos poczuł delikatną woń róż i goździków. Polana, która się przed nią rozpościerała, rozjaśniona była setką mrugających refleksów. Soczyście zielona trawa sięgała jej kostek. Na środku polany rosło największe skupisko kwiatów.

Gull podbiegła do nich i rzuciła się obok. Z tej perspektywy widziała każdą przestrzeń pomiędzy listowiem i to jak słońce się przez nie przeciskało. Było jej niesamowicie wygodnie. Przymknęła powieki. Musiała chwilę odpocząć.

Leżała tak, powoli zatapiając się we śnie. Właśnie w tym momencie to, na czym leżała, poruszyło się. Ściągnęła brwi. Nie wiedziała czy to się jej przypadkiem nie śniło. Poczekała jakiś czas i z powrotem się rozluźniła. Jej łóżko znów się ruszyło. Przestraszona, usiadła i pochyliła głowę.

Zamarła.

Oczy Gull przeszywane były czerwonym spojrzeniem. Wstrzymała oddech. Niecały tat od niej wisiała głowa ptaka. Głowa hethe. A skoro była głowa, to była również i szyja - długa szyja. Połączona z wielkim cielskiem.


Cielskiem, na którym siedziała Gull.



cdn.
*******************************


Hehe, czuje się jak troll ^^
Wybaczcie mi - mam dzisiaj dobry humor ;) Mam nadzieje, że Was zaciekawiłam. 
Zapraszam do komentowania.









19 lipca 2014

Rozdział 3 - Zmiany -



Witajcie ;)

Rozdział dodany na szybko. Za błędy przepraszam. W tym tygodniu oddam go do poprawy.

Tym razem możecie być ze mnie dumni bo jest dużo dialogów! Jak na razie sama jestem z tego powodu w szoku ;>
Akcja powoli, powoli się rozkręca, ale znowu dochodzą kolejne tajemnice ;)
Dzisiaj trochę dłuższy rozdział i mniej więcej takie będę od teraz dodawać. No chyba, że mnie wena opuści.

Wkrótce pojawi się też osobna zakładka, w której znajdziecie mapę dla tego świata. Zdaję sobie sprawę, że za niedługo bez niej pogubicie się kompletnie ;) Będzie tam też słownik ze wszystkimi stworzeniami, które się tutaj pojawią. Nie dodaje ich obrazów, bo takowe nie istnieją. Liczę na waszą wyobraźnie :>


Dziękuję Wam za wszystkie komentarze, wejścia  i zapraszam do czytania ^.^





*********************************


Był poniedziałek.


Słońce dopiero wschodziło, pudrując nabrzmiałe nocą niebo. Czysty śpiew ptaków przebijał się poprzez grube liście leśnych drzew i niósł się dalej, przy okazji odbijając się od nieskalanej tafli jeziora. Pomiędzy ciemnymi kępami traw przemykał, cicho szepcząc, wiatr. Z pojedynczych chmur, zawieszonych znowu nie tak wysoko, skapywały drobne krople, uderzając rytmicznie w kamienną ścieżkę.

Tej nasiąkniętej duszną świeżością świtu przyrodzie, towarzyszyła, opierająca się o framugę drzwi niewielkiego domku, postać. Stała ona z lekko przymkniętymi powiekami i uchylonymi ustami. Zdawała się chłonąć rozpościerający się przed nią widok i nie poruszała się, jakby w obawie, że mogłaby to wszystko zniszczyć.



I trwałaby tak dalej, gdyby nie nagły, silny podmuch wiatru. Rozległ się stłumiony dźwięk grzmotu i na samym środku ogrodu wypalone zostało wielkie koło. Jane otworzyła oczy. Przed jej domem stała ta kobieta. Nie widziała jej już bardzo długo. Zaraz, jak ona miała na imię?

Z jej ust wydobywała się para wodna. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że na zewnątrz jest zimno. Jane podeszła do kobiety, w międzyczasie otulając się szczelniej obszernym swetrem.



- Gdzie jest Thor?



- Czy coś się stało? - zapytała Jane. - Wcześniej nikt nas nie odwiedzał - dodała, uginając się pod twardym spojrzeniem, ach, no tak – Sif.



- Nic. - I ruszyła w stronę domu.



Jane poszła za nią.



- Wybacz mi, ale co cię tu sprowadza? W dodatku jest czwarta nad ranem i... - przerwała, bo Sif zatrzymała się nagle przed nią i obróciła się na pięcie.



- To nie jest twoja sprawa - powiedziała i naparła na klamkę. - Thor!



- On śpi.



- Thor! - Sif zaczęła wspinać się po drewnianych schodach na piętro. Jane pobiegła za nią.



- Poczekaj – wydyszała. - Przecież on jeszcze śpi. To nie może zaczekać?



Sif zacisnęła wąsko usta i wzięła głęboki wdech.



- Nie, jak widać nie może. - I znów krzyknęła.



Usłyszały jakiś dziwny pomruk, dochodzący z sypialni i na korytarz wypadł Thor. Widać jeszcze nie do końca rozbudzony, bo z lekko nieprzytomnym spojrzeniem.



- Co się dzieje?! Jane, wszystko dobrze? - Jego wzrok padł na Sif i zamarł. - Och.



- Thor, musimy porozmawiać. - Wpatrywała się w niego z powagą, a on na chwile zapomniał o tym, że mieszka na Ziemi i za parę tygodni ma brać ślub. Do jego żył napłynęła adrenalina. Wreszcie coś poczuł.



- Tak, tak, oczywiście. - Zaprowadził ją do salonu, zostawiając oniemiałą Jane w przejściu.



- Jane, - dobiegł ją głos Thora - zrób mi herbatę - tu urwał i o coś się zapytał - i dla Sif też.



Zazgrzytała zębami. Pięknie, a więc teraz jakaś Sif jest ważniejsza od niej? A przecież już zdążyła ją polubić. Widać myliła się. Na pewno nie pozwoli, aby ta osoba pojawiła się na ich ślubie. Wpadać tak do czyjegoś domu. Uhh, nawet bez zwykłego 'dzień dobry'.

Jane przeszła do kuchni i nalała wody do czajnika. Wiedziała, że w tym momencie jest nie fair, ale nie obchodziło jej to. Tyle na niego czekała, a teraz, kiedy wreszcie ma go dla siebie, może się okazać, że znów zniknie. Nie może na to pozwolić. Ale z drugiej strony niby jak ma to zrobić?! Rzucić mu się pod nogi i ciągnąć za kostki? Biec za nim i wykrzykując swoją miłość, patrzyć jak zawraca i bierze ją w ramiona?



Woda się zagotowała. Wyciągnęła trzy kubki i wsypała herbatę.



Trudno. Thor zostanie tutaj, Z nią. Ze swoją narzeczoną. Nie będzie biegał z tym młotem nie wiadomo gdzie. Niby świat go potrzebuje? Jakaś zagłada? A może ktoś skaleczył się w palec?! Nie ważne. Nigdzie go nie puści.



Podniosła czajnik i zaczęła niechlujnie zalewać herbatę.



- Aa, ssssss... - Wzięła palec do ust i zaraz schłodziła go zimną wodą z kranu. Musi bardziej uważać. Och, jest tak roztargniona, że nawet nie może sobie trafić do kubka! Jeśli tak jest teraz, gdy Thor jeszcze tutaj jest, to co się stanie, jeśli go zabraknie. Nie zniesie tego nerwowo.



Przypomniała sobie jak jakieś trzy lata temu, całymi dniami siedziała skulona pod grubym kocem, z paczką chusteczek i gorącą czekoladą. Czuła się jak w jakimś głupim, tragicznym romansie. To było okropne.



Postawiła na tacy kubki i uchyliła drzwi kuchni. Z salonu dobiegały stłumione głosy. Z tej odległości nie potrafiła zrozumieć, o czym rozmawiają, ale zdawało jej się, że Thor ogromnie się wzburzył. Podeszła bliżej i zawahała się. Powinna wchodzić? Teoretycznie tak, ale... No nic, po prostu położy ta herbatę na stole i usiądzie na kanapie. Przecież to także jej dom, może tu robić, co chce.



Tylko dlaczego ma takie dziwne wrażenie, że jest niechciana?



Weszła cicho do salonu. Głowy Thora i Sif automatycznie zwróciły się w jej kierunku. Nie odezwała się. Zrobiła tak, jak zaplanowała.  Wzięła głęboki wdech i spojrzała na swojego narzeczonego. Patrzył na nią ze smutnym wyrazem twarzy. On chyba nie chce jej powiedzieć, że... Nie.



- Jane... - zaczął powoli, przeciągając z wysiłkiem jej imię. - Muszę ci coś powiedzieć.



Jej oczy śledziły jego w wyraźnym oczekiwaniu.



- Tylko proszę, nie gniewaj się...



- Jak tak mówisz trudno się nie denerwować - przerwała mu i prychnęła. No tak, oczywiście. Znów ja zostawi - na jak długo tym razem? Wrócisz przed ślubem, czy może już powinniśmy zmienić jego termin?!



- Jane, ja nie...



- Co ty nie?! Znowu to robisz. Znowu chcesz mnie zostawić. Dziękuję, że chociaż mi o tym mówisz!



Thor popatrzył się na nią z nieskrywaną urazą. Dobrze, mogła być zła, ale bez przesady.



- Jane! Dobrze wiesz, kim jestem. Wiesz, jakie mam obowiązki. Pozwól mi je wypełniać!



- Co tym razem się stało?! - wykrzyknęła, wstając.



- Uspokój się, proszę i pozwól wytłumaczyć. - Poprosił, lecz było widać, że balansuje na granicy swojej wytrzymałości. Kiedy rozwścieczona usiadła na brzegu kanapy, nie patrząc się na niego, wypuścił głośno powietrze i zaczął od początku. - Sif własnie mnie powiadomiła o tym, że znaleziono ciało Lokiego.



Jane odwróciła szybko głowę i otwarła ze zdziwienia usta.



- Co? Przecież to było tak dawno. Gdzie?



- Właśnie to jest najdziwniejsze. Podobno znalazł je jakiś ubogi rolnik z Wanaheimu.



- Ale jak...?



- Nie wiadomo skąd się tam wzięło jego ciało - odezwała się Sif.



- Muszę wrócić na jego pogrzeb.



 Te słowa brzmiały ciężko w uszach Jane jeszcze przez parę minut. Zakręciło się jej w głowie.



- Tak. Dobrze. - Tylko tyle była w stanie mu odpowiedzieć.



        Thor podszedł do niej i objął ramieniem.



- Po pogrzebie będę musiał udać się do siedziby S. H. I. E. L. D.  Prosili mnie, abym ich powiadomił, jeśli Loki się odnajdzie. - Pocałował ją w czoło.



- Thor. Musimy iść już teraz.



- Tak, poczekaj na mnie.



Sif wyszła na zewnątrz i stanęła w wypalonym kręgu. Czekała na niego tylko kilka minut. Kiedy przy niej stanął, wydawał się podekscytowany. Wiedziała, że ponowne zobaczenie zwłok Lokiego będzie dla Thora bolesne, ale z drugiej strony myśl o powrocie do domu dodawała mu odwagi.



No i w ręce trzymał młot.






***



Nie pozostało mu nic innego jak stać i słuchać. Nie miał bladego pojęcia, co powinien w takiej sytuacji zrobić. Był kompletnym wrakiem. Jedyne czym się pocieszał to to, że już nie długo się to skończy. Tak, to będzie najlepsze rozwiązanie.

Spoglądał teraz na nich z ukrycia swego umysłu. Pochylił lekko głowę, przysłaniając twarz włosami. Wspaniale. Nikt na niego nie patrzy. Może jeszcze uda mu się uciec. Rozglądnął się delikatnie. Po jego prawej stronie stał wysoko postawiony jegomość. Dowódca tutejszego oddziału.


Po lewej stała jakaś kobieta. Przemknęło mu przez myśl, że nawet ładna. Cóż, przecież był tylko mężczyzną. Ale nie ważne. Nie powinien teraz o tym myśleć. Stop.

Skierował wzrok na tłum stojący przed nim. Ponad tysiąc stworzeń. Wszystkie uzbrojone. Stojące w idealnych odstępach, wyprostowane. Recytowały właśnie coś, czego nie rozumiał, ale wyraźnie było to coś ważnego. Ich usta drgały z przejęcia, a zamglone oczy świeciły na żółto. Ten szklisty wzrok przyprawił Oryana o ciarki. Wydawali się mu wręcz fanatyczni. Bał się tego, o czym mogą mówić. Czy to jakaś przedbitewna zasada? Wprawiać swojego nowego Marga w przerażenie? Możliwe.



Oryan cofnął się w myślach do tego, o czym opowiedział mu Gota. Przejmując stanowisko swego ojca, nie został  nawet powiadomiony o swoich obowiązkach. Tak jakby wszyscy uważali, że on wie.



Nie wiedział.



Dlatego, dzisiejszego ranka, kiedy tylko pozwolono mu wyjść ze swoich komnat, udał się do człowieka, który stoi teraz koło niego. Od razu wypytał się go o wszystko. Z tego, co udało mu się zrozumieć, od teraz był Margiem. Głównym dowódcą armii z zachodniej ćwiartki. Do swojej dyspozycji miał kilku doradców, w tym Gota. Po nim następni byli Byda i Yves. Oni zajmowali się przekazywaniem bezpośrednich rozkazów reszcie wojska. Jako Marg, Oryan  pozyskał ogromne wpływy. Od teraz liczył się w Najwyższej Radzie, która bez jego głosu nie mogła podjąć żadnej decyzji.



W skład Najwyższej Rady wchodzili dowódcy wszystkich czterech ćwiartek, dowódca Yngve oraz sam Imperator. Przy czym on nie odzywał się nigdy, dlatego u jego boku zawsze stał doradca, który przemawiał w jego imieniu. Rada decydowała o działaniach militarnych Królestwa. Właściwie była to jedyna sprawa, w której Imperator nie podejmował samodzielnych decyzji. W końcu był już stary. Może nie ufał swoim zmysłom?



W każdym razie Oryan był Margiem, właśnie stał naprzeciw swojej armii i miał się odezwać. Przemówić pewnym, potężnym głosem. Rozgrzać ich do walki. Wyciągnąć miecz i z okrzykiem wskoczyć do rydwanu. Złapać pozłacane lejce i ruszyć na wroga, z żądzą mordu w oczach. Gnać, aż jego czysta klinga zetknie się z maślaną skórą Athaliów. Aż na jego dłoniach pojawią się krople białej mazi, nazywanej ich krwią. Aż na niebie zalśni ryk chmur i deszcz spłynie po ciężkich cielskach heronów. A on, wielki Marg, zeskoczy ze swego pojazdu i dumnie krocząc pomiędzy poległymi, wbije ostrze w serce księcia Athalii.  Zapadnie cisza, podczas której rozchyli zdziwiony wargi i wyszepcze to słowo - zwyciężyłem...




Pięknie by to wyglądało. Niestety jedyna rzecz, na którą w tym momencie zdobył się Oryan, było zachrypnięte:



- Do ataku! - Po czym, niezdarnie wchodząc do rydwanu, złapał Gota za rękę i powiedział przyciszonym głosem: - Błagam, chroń mnie.



- Panie, rozumiem. Zrobię co w mojej mocy. - I strząsając dłoń swojego zwierzchnika, dosiadł swojego konia. Marg przełknął boleśnie ślinę i ze ściśniętym sercem odwrócił się, stając twarzą w stronę wroga.



Oryan ruszył, a za nim reszta jego armii. Modlił się, aby to przeżyć. Już sam właściwie nie wiedział co się z nim dzieje. Adrenalina opanowała całe jego ciało. Pchał, dźgał, rozcinał.



Przesuwał się coraz bliżej granicy Zapadniętej Doliny.



Od trzeciego szyku athalijczków dzieliło go niecałe dwadzieścia miar. Z wysiłkiem podniósł rękę, w której trzymał miecz. W tym samym momencie słońce wyszło zza chmur, oświetlając mu drogę. Dziesięć miar. Dyszał ciężko, tak samo, jak jego konie. Cała jego twarz oblepiona była kurzem ziemi, a na oczy spływała mu jego własna krew. Siedem miar. Zobaczył mknące w jego stronę strzały. Stanął mocniej na pędzącym rydwanie i osłonił się tarczą. Trzy miary. Obok niego pojawił się Gota. Dwie miary. Nad jego głową przeleciały hethe. Spojrzał na wyciągnięte przed nim włócznie. Ruchem lewej dłoni nakazał ostrzał. Usłyszał świst i na Athaliów spadł ogień. Jedna miara. Pomiędzy oślizgłymi twarzami wroga wyłapał dziwną istotę. Spojrzała mu w oczy.




I Oryan zniknął.






************************************


Ha ;) Jak ja uwielbiam urywać w takich momentach. 
No cóż liczę, że Wam się podobało i zachęcam do komentowania ; >